Listy z podróży do Ameryki. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Listy z podróży do Ameryki - Генрик Сенкевич страница 9
Ale co też ja mówię! Ten wolny obywatel Zjednoczonych Królestw ma przecież rozmaite prawa, z których może korzystać: habeas corpus; ma prawo głosowania; pełnomocnik jego będzie w swoim czasie przemawiał w Izbie Gmin. Co też ja mówię! Ten wolny obywatel jest nawet bogaty. A oto i ten Hyde Park to przecież własność publiczna, zatem własność i jego; a British Museum? a Pałac Kryształowy? a place, ogrody, gmachy publiczne? To wszystko jego. A przy tym on jest Anglikiem; do niego należą Indie, Australia, Kanada; on ma wojsko, flotę: to potentat prawdziwy. Ale czegóż tak drżysz na całym ciele, potentacie? Aha! on jest na czczo od onegdaj. Masz oto szylinga, biedaku: kup sobie co jeść.
Chłopak wytrzeszcza oczy. Szylinga?… Ależ on nigdy nie miał razem tyle pieniędzy! Szylinga? Potentat ogląda go z niedowierzaniem na wszystkie strony, następnie wydaje rodzaj radosnego wycia; chowa pieniądz do kieszeni, z której mu go żaden złodziej nie ukradnie, bo tą kieszenią są jego usta, i ucieka nie podziękowawszy nawet za datek.
A jednak ma Indie, Kanadę, Australię, pałace, ogrody! Straszne społeczne zagadnienie. Ale tymczasem bije godzina pierwsza. W parku robi się pusto, a w końcu zupełnie pusto. Czas wracać do domu. Mamy przed sobą odległość kilku mil angielskich, mały to jednak kłopot, bo z pomocą kolei podziemnych przebywa się przestrzeń w kilka minut. Czym dla Paryża są omnibusy jeżdżące na wszystkie i we wszystkie strony, tym dla Londynu podziemne koleje żelazne. Rozchodzą się pod całym miastem; biegną pod domami, pod ulicami, pod Tamizą. Przychodzimy nad jakąś obszerną jamę w kamienicy, w której to jamie widać schody wiodące na dół; kupujemy bilety i zszedłszy kilkadziesiąt stopni, znajdujemy się na obszernej stacji kolei żelaznej. Jedna lokomotywa odchodzi, druga, ta, która ma nas zabrać, właśnie się zbliża. Bilety nie kosztują nawet dziesięciu naszych groszy, ale mimo tak małej ceny kupiliśmy umyślnie do klasy trzeciej czy też drugiej, aby przypatrzyć się ludowi. Wsiadamy. W wagonie, dość zresztą nędznym i odrapanym, tłok. Tuż obok nas młoda Irlandka o rysach twarzy łagodnych i pięknych karmi piersią młodego fenianina, który wierzga nogami, od czasu zaś do czasu przestaje ssać, spogląda na obecnych, następnie krzywi się, zamyka oczy, otwiera usta i przyszykowawszy się w ten sposób, poczyna wrzeszczeć. Naprzeciw nas jakiś staruszek obiera pomarańcze z pomocą jednego, ale bardzo długiego i pięknej, zielonej barwy zęba; przy tym sapie tak, że obecni sądzą, iż przechodzi druga lokomotywa. Dalej robotnicy w niebieskich bluzach, wracający widocznie od roboty, palą fajki lub dla rozrywki zakładają jeden drugiemu nogi na kolana. Mdłe światełka lamp oświecają całą scenę. Pociąg biegnie jak szalony; lokomotywa huczy jako zwyczajnie w podziemiu. Powietrze jest duszne, napełnione wonią węgla i siarki: zaczyna nam braknąć oddechu. Przelatujemy jak wicher od stacji do stacji; jedni wysiadają, drudzy wsiadają. Nie wiem, gdzie jesteśmy i gdzie wysiąść należy. Przez chwilę w szybach wagonu mignęło światło dzienne, potem znów ciemno i coraz duszniej, na koniec lokomotywa staje, wysiadamy i znów oddycham pełną piersią: jesteśmy na ulicy wśród białego dnia, sklepów, powozów, natłoku ludzi i deszczu.
Na ulicy spotykamy mnóstwo kobiet, często bardzo młodych i ładnych. Chodzą same bez opieki, a raczej pod opieką praw i wszystkich pięści, i lasek W. Brytanii. Żaden Don Juan nie zbliża się tu do idącej samotnie dziewczyny i nie mówi jej, jak się to praktykuje w pewnym znanym mi mieście: "Jak to, pani – tak młoda i sama? Dzień dobry, aniołku!" Pierwszy lepszy dżentelmen spotkawszy takiego Don Juana w roli czynnej wbiłby mu kapelusz na głowę aż po szyję, połamałby żebra, popodbijał starannie oczy i następnie oddał w ręce policemana. Kobieta zaczepiona nie potrzebuje tu zresztą innej obrony prócz policjanta. Spokojny ten człowiek dotyka wówczas złowrogą laseczką ramienia awanturnika i w imieniu Jej Królewskiej Mości wiedzie go do kozy, sąd zaś za jedno nic, za jeden mały komplemencik, bardzo wreszcie uprzejmy, skazuje go czasem i na pół roku więzienia.
Wskutek tego Anglik i w ogóle W. Brytańczyk nie zaczepia nigdy kobiety. Jeśli zdarzają się podobne zajścia, zawsze to będzie jakiś cudzoziemiec, często Francuz, a często i mój rodak, w którym uprzejmość dla dam stała się już tak dalece drugą naturą, że nie zraża się żadnymi niebezpieczeństwami. Co większa: to, co by żadną miarą nie uszło Don Juanowi miejscowemu, uchodzi często przedsiębierczemu dziecięciu Północy. "Pani – mówi jeden z nich językiem sewilskiego Cygana, o którym może czytał w «Wędrowcu» – wdzięki twe to dla mnie śmierć, ale gdy ujrzę koniec twej nóżki, wracam do życia." – "Jestem cudzoziemcem – mówi drugi – wiem, że w ten sposób nie zabiera się znajomości, ale nie mam innego sposobu; natomiast rzeknij pani słowo, a zrobię rewolucję i ogłoszę cię królową." Czasem się udaje, a czasem robi się z tego awantura, ale rycerski Nadsekwańczyk lub Nadwiślanin nie lęka się pięści, wie zaś, że sądy dla cudzoziemca są względne. Kobiety tutejsze stanowią lepszą i jaśniejszą stronę krajowego medalu. Mają wiele spokoju i pogody duszy, która odbija się w ich twarzach. Za to jeśli znajduje się która brzydka, to już tak brzydka, że na widok jej można zdziczeć.
Podczas gdy przewodnik nasz czynił powyższe obyczajowe spostrzeżenia, zbliżyliśmy się do naszego hotelu. Tuż przed jego bramą dwóch dżentelmenów, jeden przekupień pomarańcz, drugi woźnica, biło się na kułaki. Jest to widok nader pospolity na ulicach Londynu. Bijących otaczała gromadka ludzi. Niektórzy z widzów trzymali ich surduty i dodawali im zachęty; stojący za kołem widzów policjant wspinał się na palce, patrząc przez głowy, czy obywatele rozpłaszczają sobie nosy legalnie; zresztą nie mieszał się do niczego. Walki podobne mają swój regulamin, nad którym czuwają wszyscy obecni. Każdemu z walczących chodzi o to, aby pięścią uderzyć w oko przeciwnika i podbić takowe, a następnie podbić i drugie. Ciosy w nos i w usta są również i dozwolone, i cenione. Jeżeli jednak jeden z walczących zawołał: "Enough!" (enof – dosyć), uznaje się tym samym za zwyciężonego; zwycięzca zaś odpowiada: "All right!" i natychmiast przestaje bić ofiarę. Gdy tego nie uczyni, wszyscy rzucają się na niego i tłuką co wlezie, policeman zaś kładzie laskę na jego ramieniu.
Zwykle jednak po "enough" następuje natychmiast "all right", po czym przeciwnicy rozchodzą się bez gniewu, widzowie zaś winszują najpiękniejszych ciosów tak temu, który je zadał, jak i temu, który je otrzymał. Zwłaszcza złamanie szczęki lub przetrącenie nosa wywołuje liczne powinszowania. Jeżeli przeciwnicy są równej siły i zręczności, a walka się przedłuża, wówczas w kole widzów powstają zakłady i cała scena przybiera nadzwyczaj interesujący, oczywiście tylko dla Anglików, charakter. Najczęściej w takich walkach zwycięzcami są Irlandczycy, którzy w ten sposób wynagradzają sobie krzywdy polityczne. W hotelu zapakowaliśmy rzeczy, czekała nas bowiem nocą podróż do Liverpoolu; po czym zapłaciwszy rachunek i przekonawszy się, że niepotrzebnie dla oszczędności jadaliśmy nie w hotelu, ale na mieście, w hotelu bowiem płaci się za wszystko razem, wyszliśmy znowu na ulicę. Nie pamiętam, na której już z ulic uwagę moją zwrócił żółto pomalowany dom, otoczony ogrodem, z zielonymi żaluzjami w oknach. Pamiętam, że była to jakaś ustronna ulica; na chodnikach było pusto; w ogrodzie świegotały wróble, z domu dochodziły łagodne śpiewy kobiece, nad domem zaś i ogrodem unosił się dziwny spokój.
– Co to za dom? – spytałem. – To przytułek dla zbłąkanych dziewcząt, pragnących wrócić na drogę cnoty. – Ach! instytucja anielska, instytucja tego rodzaju, że nawet temu, kto zwątpił o ludzkości, przychodzi w nią uwierzyć na powrót. W dziewczętach już upadłych budzi się czasem sumienie; czasem tęsknota za życiem czystym, za pracą, za obowiązkiem, za owymi chwilami, w których jako dzieci czyste i niepokalane marzyły o innej, dalekiej od sromoty przyszłości. Tęsknota ta tak opanowywa dziewczynę, że pragnęłaby zerwać z hańbą, ze wstydem, z występkiem. Oto noc jasna i księżycowa na niebie. Dziewczyna staje w oknie, wpatruje się w niebo gwiaździste: wszędy