Spowiedź. Lew Tołstoj
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Spowiedź - Lew Tołstoj страница 4
A stało się to zemną wówczas, kiedy otaczało mnie to, co się uważa za zupełne szczęście: było to wówczas, kiedy nie miałem jeszcze lat pięćdziesięciu. Miałem dobrą, kochającą i kochaną żonę, dobre dzieci, duży majątek, który bez mojej pracy rósł i powiększał się.
Więcej jeszcze, aniżeli kiedykolwiek otoczony byłem szacunkiem bliskich i znajomych, pochwałami obcych; mogę wyznać to bez zbytniej zarozumiałości, cieszyłem się rozgłosem. Przytem nie byłem umysłowo chory, – przeciwnie, byłem w pełni sił duchowych i fizycznych, jakie rzadko spotykałem u moich rówieśników: fizycznie – mogłem kosić siano, nie ustępując na krok chłopom; umysłowo – mogłem pracować osiem godzin z rzędu i taki wysiłek nie sprowadzał dla mnie żadnych złych następstw. I pomimo to, doszedłem do tego, że nie mogłem żyć, a obawiając się śmierci, musiałem wybiegami bronić się przeciw sobie samemu, aby nie skończyć samobójstwem.
Stan mój duchowo wyrażał się dla mnie tak: życie moje, to jakiś głupi i zły żart, na który sobie ktoś pozwolił.
Bez względu na to, że nie uznawałem żadnego „kogoś”, który by mnie stworzył, takie sformułowanie myśli, że ze mnie zadrwił ktoś złośliwie i głupio, wydając mnie na świat, było dla mnie najbardziej naturalne.
Mimowoli miałem wrażenie, że tam gdzieś jest ktoś, który drwi teraz, patrząc na mnie, jak całych 30 – 40 lat żyłem, żyłem ucząc się, rozwijałem się, rosłem ciałem i duchem i jak teraz dojrzawszy zupełnie na umyśle, doszedłszy do tego szczytu, z którego ogarnąć można całe życie stanąłem na tym szczycie jak ostatni głupiec, zrozumiawszy wyraźnie, że w życiu nic niema, nic nie było i nie będzie. „A jego to bawi.”
Ale czy istnieje, czy nie istnieje, ktoś co się ze mnie śmieje, to nie przynosi mi ulgi.
Nie mogłem przyznać zdrowego sensu ani jednemu z mych życiowych postępków. Dziwiło mnie tylko jedno, żem tego od samego początku nie zrozumiał. Wszystko to już tak dawno wiadome jest wszystkim. Nie dziś – to jutro przyjdą choroby, śmierć, zabiorą mi drogich moich, mnie samego i nic nie pozostanie prócz zgnilizny i robaków. Dzieła moje, jakimikolwiek byłyby, pójdą w zapomnienie prędzej czy później, a mnie nie będzie. Więc o co się troskać? Jak może człowiek nie wiedzieć tego i żyć – to dziwne. Można żyć dopóty, póki samo życie upaja, ale z chwilą otrzeźwienia nie można nie wiedzieć, że wszystko to oszukaństwo i głupie oszukaństwo! Ot co, życie nie jest nawet dowcipne i zabawne, a poprostu okrutne i głupie. Stara to wschodnia bajka o podróżnym, napadniętym w stepach przez dzikie zwierzę. Szukając ocalenia przed zwierzęciem, podróżny wskakuje do wyschniętej studni, ale na dnie studni spostrzega smoka z rozwartą paszczą, chcącego go pożreć. I nieszczęśliwy, nie ośmielając się wyjść ze studni, aby nie zginąć od dzikiego zwierzęcia, i nie ośmielając się skoczyć na dno, aby nie być pożartym przez smoka, chwyta za gałęzie rosnącego w szczelinie studni dzikiego krzewu i trzyma się go oburącz. Ręce jego słabną i czuje, że wkrótce będzie musiał poddać się, gdyż zguba czyha nań z obu stron; ale wciąż się trzyma i widzi, że dwie myszy, czarna i biała, obchodzą równomiernie pień zbawczego krzewu, na którym zawisnął i toczą go; tylko, tylko patrzeć, jak się krzew oberwie, a on wpadnie w rozwartą paszczę smoka. Podróżny widzi to i wie, że nie ujdzie zguby, ale dopókąd wisi, szuka w koło siebie i znajduje na liściach krzewu krople miodu, dosięga ich językiem i liże je. Tak ja się trzymam gałęzi życia, widząc, że czeka na mnie nieunikniony smok śmierci, gotowy mnie rozszarpać i nie mogę pojąć, czemu popadłem w takie męki. I staram się ssać ten miód, który mnie dawniej upajał, a który już mi nie smakuje, a biała i czarna mysz dzień i noc toczą gałązkę, na której się trzymam. Wyraźnie widzę smoka i już nie czuję słodyczy miodu. Widzę jedno – nieuniknionego smoka i myszy – i nie mogę odwrócić od nich oczu. I to nie bajka, to prawdziwa, bezsporna i dla każdego zrozumiała prawda.
Poprzednia złuda rozkoszy życia, zagłuszająca strach przed smokiem, już mnie nie zwodzi, choćby mi powtarzano: nie możesz zrozumieć sensu życia – nie myśl, żyj; nie mogę zrobić tego, dlatego, że za długo robiłem to dawniej. Teraz nie mogę nie widzieć dnia i nocy biegnących i prowadzących mnie do śmierci. Widzę tylko to jedno, dlatego, że tylko to jedno, jest prawdą. Reszta wszystko – kłamstwo. Te dwie krople miodu, które najdłużej osładzały mi okrutną rzeczywistość – miłość do rodziny i literatury, którą nazywałem sztuką straciły już swoją słodycz. „Rodzina…” mówiłem sobie; – ależ rodzina – żona i dzieci; to także ludzie. I oni są w tych samych warunkach co ja: muszą albo żyć kłamstwem, albo widzieć straszliwą rzeczywistość. Pocóż mają żyć? Pocóż mam ich kochać, strzec i wychowywać? Aby zwątpili tak jak ja, albo aby byli tępymi? Kocham ich, a więc nie mogę ukrywać przed nimi prawdy, – każdy krok do uświadomienia, prowadzi ich do tej prawdy. A prawda – to śmierć”.
„Sztuka, poezja…” długo pod wpływem pochwał ludzkich wierzyłem, że to praca, której warto poświęcić życie, bez względu na to, że przyjdzie śmierć, która zakończy wszystko – i moje dzieła i pamięć o nich; ale wkrótce spostrzegłem się, że i to jest oszustwo. Dostrzegłem jasno, że sztuka jest ozdobą życia, przynętą życia. Ale życie przestało mnie nęcić, jakże więc mógłbym nęcić innych. Pokąd nie żyłem swojem życiem, a tylko cudze życie niosło mnie na swoich falach, pokąd wierzyłem, że życie ma sens, chociaż ja go nie umiem sformułować, – odzwierciedlenie życia w poezji i sztuce sprawiało mi radość, przyjemnie mi było widzieć odbicie życia w tym zwierciadle sztuki; ale kiedy zacząłem odszukiwać cel życia, kiedy poczułem, że muszę sam żyć – zwierciadło stało mi się niepotrzebnem, zbytecznem i śmiesznem, albo męczącem. Nie mogłem się tem pocieszać, że widzę w lustrze moje głupie i rozpaczliwe położenie. Mogło mnie to cieszyć, gdym w głębi duszy wierzył, że życie moje ma sens. Wówczas to gra świateł – komizmu, tragizmu, wzruszeń, piękna i okropności w życiu, – bawiła mnie. Ale kiedym się dowiedział, że życie jest bezmyślne i przerażające – gra w zwierciadle już mnie nie mogła bawić. Nie odczuwałem słodyczy miodu od chwili, kiedym ujrzał smoka i myszy, nadgryzające moją podstawę. Ale i tego mało. Jeślibym poprostu zrozumiał że życie niema sensu, przyjąłbym to spokojnie i pogodził się z losem. Ale to mnie nie mogło uspokoić. Gdybym był jak człowiek, żyjący w lesie, z którego niema wyjścia, mógłbym żyć; alem ja był, jak człowiek błądzący w lesie, owładnięty przestrachem i szukający drogi.
Конец