TERAZ ZAŚNIESZ. C.L.TYLOR

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу TERAZ ZAŚNIESZ - C.L.TYLOR страница 6

Автор:
Серия:
Издательство:
TERAZ ZAŚNIESZ - C.L.TYLOR

Скачать книгу

piekło przechodzi rodzic, który przeżył własne dziecko? Próbowałam przeprosić, ale nie dopuścił mnie do słowa. Czy kiedykolwiek wcześniej prowadziłam samochód w takich warunkach? Czy mam jakieś punkty karne? Czy zatrzymywano mnie za przekroczenie prędkości i czy składałam wnioski o odszkodowanie w ubezpieczalni? Mogłam tylko gapić się w biel ściany przede mną, podczas gdy on ciskał gromy i przelewał na mnie złość i żal.

      Do Mohammeda i jego rodziców nie zadzwoniłam. Jeszcze w szpitalu zapytałam pielęgniarkę, czy mogłabym wziąć wózek i pojechać go odwiedzić, ale odparła, że Mo nie życzy sobie żadnych gości. Kiedy kilka dni później zapytałam ponownie i powiedziano mi, że Mo nie chce mnie widzieć i lepiej będzie, jeśli nigdy więcej nie poruszę tego tematu.

      – Prokuratura nie wniesie oskarżenia przeciwko tobie – mówi teraz Alex. – Szukają haka na kobietę, która jechała ciężarówką.

      – Ale może Steve Laing miał rację. Nigdy wcześniej nie jechałam autostradą na oblodzonej drodze i…

      – Wracamy do domu. – Alex uruchamia silnik. – Przyjazd tutaj był błędem.

      – Nie! – Chwytam dłonią kierownicę. – Muszę to zrobić.

• • •

      W ławkach nie ma już miejsc, więc stoimy ściśnięci w tłumie na tyłach kościoła. Alex napiera na moje prawe ramię, a wysoki, łysy mężczyzna bez przerwy trąca mnie w lewe. Mimo pomarańczowego blasku piecyków gazowych, które ustawiono z tyłu, ludzie z przodu są okutani w czapki, palta i szaliki. Tim, mój szef, siedzi w jednej z ostatnich ławek, ale to od kobiety w pierwszym rzędzie nie mogę oderwać wzroku. Widzę tylko tył jej siwej głowy, a ponieważ opiera ją na ramieniu siedzącego obok mężczyzny, domyślam się, że to matka Petera. Znowu ogarnia mnie poczucie winy i czuję pod powiekami palące łzy. To przeze mnie jesteśmy tu dziś i to przeze mnie Peter…

      Na moją twarz pada cień i czuję, jakby całe powietrze uleciało mi z płuc. W drzwiach kościoła pojawia się trumna niesiona wysoko na ramionach sześciu posępnych mężczyzn. Wszelkie poszeptywania milkną, jak gdyby ktoś nagle wyłączył głos. Alex ściska moją dłoń i robi krok w tył, pociągając mnie za sobą. Chcę patrzeć na niego, pod nogi, wszędzie, byle nie na lśniącą drewnianą skrzynię, która zdaje się przepływać obok mnie; nie pochylam jednak głowy ani nie spuszczam wzroku. Muszę stawić czoło złu, jakie wyrządziłam. Jestem to winna Peterowi. Ale moja odwaga nie trwa długo. Z chwilą gdy niosący trumnę skręcają w nawę główną, nogi uginają się pode mną.

      – Muszę stąd wyjść – mówię do Alexa, szlochając. – Muszę zaczerpnąć powietrza.

      – Pójdę z tobą.

      – Nie. – Dotykam jego ramienia. – Zaraz wrócę. Po prostu muszę pobyć chwilę sama.

      Puszcza mnie, lecz czuję na sobie ciężar jego spojrzenia, kiedy mijam go i zaczynam przeciskać się między żałobnikami.

• • •

      Na zewnątrz mimo marcowego chłodu zdejmuję czapkę, kurtkę i szalik, w których się duszę. Oddycham głęboko, wypełniając płuca zimnym powietrzem i pozbywając się wilgotnego, pełnego smutku zapachu kościoła. Ściska mnie w żołądku, czuję na języku smak żółci i przez upiorną chwilę myślę, że zwymiotuję. Oddycham płytko, walcząc z torsjami, i patrzę w bezchmurne szare niebo, czekając, aż miną. Potem ruszam przed siebie. Podchodzę do kolejnych nagrobków, czytam inskrypcje z nazwiskami i datami, zauważam kwiaty albo ich brak. To tylko częściowo odwraca moją uwagę. Za każdym razem, gdy mijam grób kogoś, kto umarł młodo, czuję się zagubiona we mgle smutku i żalu. Jeden grób szczególnie mnie zasmuca. Na nagrobku widnieją imiona i nazwiska mężczyzny i kobiety – Johna i Elizabeth Oakesów. On zmarł w wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat w 1876 roku, ona dwadzieścia lat później w wieku siedemdziesięciu sześciu lat. Poniżej widnieją imiona ich dzieci – Alberta, Emily, Charlotte, Edwarda, Marthy i Thomasa. Sześcioro dzieci i żadne z nich nie dożyło piątych urodzin. Grób jest stary i zaniedbany; imiona dzieci porosły mchem, a strzegący go anioł niszczeje. Rysy jego twarzy zatarły się z czasem. Patrzę na zmarzniętą zimną ziemię wokół grobu, szukając stokrotek albo mleczy, z których mogłabym zrobić bukiecik i związać go źdźbłami trawy. Moją uwagę przykuwa kępka przebiśniegów rosnących pod drzewem.

      Kucam przy nich, chwytam łodyżkę między kciuk a palec wskazujący i zamieram. Ktoś mnie obserwuje. Czuję na sobie spojrzenie, które ciąży mi na barkach i przygniata do ziemi. Odwracam się, spodziewając się zobaczyć fotografa czającego się za którymś z nagrobków albo dziennikarza w czerni z wypisanym na twarzy udawanym smutkiem. Lokalna prasa nęka mnie, odkąd wyszłam ze szpitala.

      Ale ktokolwiek mi się przygląda, nie jest zainteresowany rozmową. Dostrzegam tylko skrawek czarnego płaszcza albo kurtki znikający za rogiem kościoła. Zostawiam w spokoju przebiśniegi – nagle odstręcza mnie myśl, że miałabym je zerwać i pozostawić, aż zwiędną na grobie – i wracam do kościoła. Kiedy zbliżam się do zasłanego liśćmi przedsionka, drzwi się otwierają i Alex wychodzi przy pierwszych dźwiękach All Things Bright and Beautiful.

      – Wszystko w porządku? – pyta, patrząc mi w oczy.

      – Niezupełnie… Nie.

      – Chcesz tam wrócić?

      Zerkam w tę stronę, gdzie przed chwilą zniknęła odziana na czarno postać. Nikogo tam nie ma. Tylko rzędy szarych nagrobków – starych i nowych, i… oddech więźnie mi w gardle, kiedy zauważam ją po raz pierwszy: ziejącą w ziemi głęboką dziurę z otaczającym ją zielonym materiałem. Miejsce Petera. Alex odwraca głowę, podążając za moim wzrokiem. Widzę, że drżą mu ręce; przez krótką chwilę myślę, że mnie obejmie. On tymczasem chowa dłonie do kieszeni i dygocze.

      – Zimno. Idziemy? – Wskazuje głową parking.

      Ostatni raz spoglądam na otwarty grób i w milczeniu kiwam głową, ale Alex jest już w połowie drogi do samochodu.

• • •

      Mój chłopak siedzi za kółkiem, pochylony nad telefonem, kiedy chwytam za klamkę drzwi od strony pasażera. Jest pochlapana błotem, podobnie jak cały bok samochodu. Po powrocie do Londynu zapłacę za myjnię. Chociaż tyle mogę zrobić…

      Jest tak mały, że prawie go nie dostrzegam.

      SEN.

      Napisane tuż nad przednim nadkolem, jakby ktoś mokrym palcem wyrył to słowo w zaschniętym błocie.

      – Alex. – Gdy pukam w szybę, podnosi wzrok znad telefonu. Na jego twarzy maluje się zaskoczenie, a zaraz potem rozdrażnienie. Przywołuję go skinieniem jednej ręki, drugą wskazując nadkole. – To dziwne.

      Wzdycha i otwiera drzwi.

      – O co chodzi? – pyta, wysiadając.

      – Ktoś napisał coś na samochodzie.

      – Co? – W ułamku sekundy rozdrażnienie ustępuje miejsca wściekłości.

      – Nie jest uszkodzony. Ale to dziwne. Spójrz.

      Podchodzi do mnie i spogląda

Скачать книгу