Mister. E L James
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Mister - E L James страница 19
– Caroline może się sprawdzić – mówię.
– O? Lady Trevethick?
– Moja matka ją zaproponowała.
Oliver się jeży.
O? Co Oliver ma przeciwko Caroline? A może to myśl o Rowenie tak go irytuje? Matka często tak działa na ludzi.
– Porozmawiam z Caroline, ale prześlij mi tamte nazwiska i jakieś przykłady ich projektów – odpowiadam.
Oliver kiwa głową, a ja zdejmuję kask i mu go oddaję.
– Do jutra – mówi i otwiera przede mną rozklekotaną furtkę w tymczasowym drewnianym ogrodzeniu zakrywającym fasadę budynku.
Deszcz przestał wreszcie padać, ale jest ciemno. Stawiam kołnierz kurtki i czekam na taksówkę, w międzyczasie próbując zdecydować, czy jechać do klubu, czy do domu.
OBCHODZĄC SALONOWY FORTEPIAN, myślę o Alessii wyginającej się nad nim i polerującej heban na wysoki połysk. Lśni teraz w świetle żyrandola. Kto by pomyślał, że tak mnie będzie pociągać kobieta w nylonowym fartuchu i wielkich różowych majtkach?
W jaki sposób udało jej się opanować moje myśli w tak krótkim czasie? Nic o niej nie wiem poza tym, że jest zupełnie inna od wszystkich kobiet, jakie dotąd znałem. Dziewczyny w moim życiu są śmiałe i pewne siebie, wiedzą, czego chcą, i umieją o to poprosić. Ona taka nie jest. Skromna i bez reszty skupiona na pracy, Alessia jakby w ogóle nie chciała mieć ze mną do czynienia… jakby pragnęła być niewidzialna. Wprawia mnie w zakłopotanie. Przypominam sobie, z jaką nieśmiałością przyjęła parasol, i się uśmiecham. Była taka zaskoczona i wdzięczna, że zastanawiam się, jak musi wyglądać jej życie, skoro prosty gest wywołał aż taką reakcję.
Siadam na taborecie przy fortepianie i przeglądam swój rękopis, wspominając jej twarz zapatrzoną w nutowy zapis. Może zna się na nutach. Może nawet gra. Jakaś część mnie pragnie się dowiedzieć, co sądzi o mojej kompozycji. Ale dociera do mnie, że to tylko moje domysły. Jedyną pewną rzeczą w tej chwili jest tępy ból, który czuję w kroczu.
Pieprzyć to. Idź i przeleć jakąś laskę.
Zostaję jednak przy fortepianie i w kółko gram po kolei wszystkie swoje piosenki.
ALESSIA LEŻY NA małym składanym łóżku, na którym sypia w maleńkim pokoiku w domu Magdy. Myśli jej się kłębią, tak wiele ma do zrobienia, a jednak znowu staje jej przed oczami zielonooki pan. Widzi go przy fortepianie. Zamknął oczy, zmarszczył brwi i rozchylił usta, wczuwając się w muzykę – a potem to jego ciepłe spojrzenie, gdy podaje jej parasol. Ma rozczochrane włosy, a pełne wargi układają się w pełen zachęty uśmiech. Ciekawe, jak by to było, gdyby ją pocałował.
Jej dłoń przesuwa się w dół po ciele, po piersiach.
Mógłby ją pocałować tutaj.
Dyszy, ulegając fantazji, jej dłoń przesuwa się coraz niżej i Alessia wyobraża sobie, że to jego dłoń błądzi po jej skórze.
Dotyka jej.
Tutaj.
Zaczyna się pieścić, tłumiąc jęki, świadoma, jak cienkie są ściany pokoju.
Myśli o nim, a jej ciało odpowiada.
Czuje podniecenie.
Coraz większe.
Jego twarz.
Jego plecy.
Jego długie nogi.
Podnieca się jeszcze bardziej.
Jego jędrne pośladki.
Jego płaski brzuch.
Szczytując, jęczy i wycieńczona zasypia.
Tylko po to, by o nim śnić.
PRZEWRACAM SIĘ W ŁÓŻKU we śnie.
Stoi w drzwiach. Zjawa w błękicie.
Wejdź. Połóż się przy mnie. Pragnę cię.
Ale ona się odwraca i jest w moim salonie. Poleruje fortepian.
Na sobie ma tylko różowe majtki.
Wyciągam rękę, żeby jej dotknąć, ale znika.
A ja się budzę.
O, w mordę.
Mam wzwód. I to bolesny.
Cholera. Muszę częściej wychodzić.
Szybko sam przynoszę sobie ulgę.
Kiedy ostatnio byłem do tego zmuszony? Muszę przelecieć jakąś laskę. Jutro. Tak zrobię. Przekręcam się na drugi bok i zapadam w niespokojny sen.
PO POŁUDNIU OLIVER zapoznaje mnie z księgowością wszystkich składowych naszego majątku. Nasze biura mieszczą się zaraz przy Berkeley Square, w georgiańskim domu, który mój ojciec w latach osiemdziesiątych przerobił na mały biurowiec. Budynek należy do majątku Trevethicków, a górne piętra wynajmują dwie inne firmy.
Próbuję się skupić na liczbach, które omawiamy, ale przez cały czas myślę o uchylonych drzwiach do gabinetu Kita. To mnie rozprasza. Nie potrafię się jeszcze zmusić, żeby tutaj pracować. Słyszę go niemal, jak rozmawia przez telefon, śmieje się z któregoś z moich kiepskich dowcipów albo opieprza Olivera za jakieś grzeszki. Oczekuję prawie, że zaraz wpadnie tu z ulicy. Z taką swobodą poruszał się po świecie interesów i tak doskonale panował nad całym majątkiem. Wydawało się, że nie wymaga to od niego żadnego wysiłku.
Ale wiem, że zazdrościł mi wolności.
Ty, Rezerwowy, możesz sobie szaleć po Londynie, bzykając wszystko, co się rusza. Ale ktoś musi zarabiać na życie.
Stoję nad pozbawionym życia, zmasakrowanym ciałem Kita z lekarką z SOR-u.
Tak, to on, potwierdzam.
Dziękuję, lordzie Trevethick, odpowiada zniżonym głosem.
Pierwszy raz ktoś mnie tak zatytułował…
– Uważam zatem, że możemy zostawić wszystko tak, jak jest, przez następny kwartał i wtedy dokonać analizy – mówi Oliver, zmuszając mnie do powrotu do rzeczywistości. – Choć naprawdę należałoby pojechać i obejrzeć posiadłości.
– Tak. Należałoby.
Kiedyś…
Mam