Człowiek z blizną. The Man with the Twisted Lip. Артур Конан Дойл
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Człowiek z blizną. The Man with the Twisted Lip - Артур Конан Дойл страница 3
– Zapominasz, że ja przecie o niczem nie wiem.
– Mamy jeszcze dość czasu; zanim przybędziemy na miejsce, opowiem ci wszystko ze szczegółami. Zdaje się, że wypadek jest śmiesznie prosty, a jednak nie wiem, jak się do niego zabrać. Nici w tym kłębku jest pod dostatkiem, ale nie mogę odnaleźć właściwego końca. Opowiem ci rzecz całą jasno i wyraźnie. Może ty trafisz na światło tam, gdzie dla mnie wszystko jest ciemne.
– Opowiedz-że mi, proszę.
– Przed kilkoma laty, albo mówiąc ściślej w Maju 1884 roku przyjechał do Lee pewien pan, nazwiskiem Neville St. Clair. Jak ze wszystkiego się zdawało, był on bardzo zamożny. Zajął on na mieszkanie wielką willę, założył pełne wytwornego smaku ogrody i żył pod każdym względem na wielką stopę. Stopniowo pozyskał on w sąsiedztwie przyjaciół i w roku 1887 ożenił się z córką miejscowego piwowara, która później obdarzyła go dwojgiem dzieci. Nie miał on właściwego zawodu, lecz brał udział w różnych przedsiębiorstwach. Regularnie codziennie rano udawał się on do miasta, a powracał o godzinie piątej po południu pociągiem. Pan St. Clair ma teraz lat trzydzieści siedem; jest to człowiek poważny, dobry mąż, czuły ojciec; znajomi lubią go. Do tego mogę dodać, że obecnie długi jego, o ile udało się sprawdzić, wynoszą osiemdziesiąt osiem funtów, a gotówka, złożona w banku – dwieście dwadzieścia funtów. Niema najmniejszego powodu przypuszczać, że miał jakieś troski pieniężne.
– W ostatni poniedziałek pan Neville St. Clair udał się do miasta wcześniej, niż zwykle. Mówił, że ma do załatwienia dwa ważne interesy i że przywiezie synkowi swemu drewienka do stawiania domków. Tego samego dnia, wkrótce po odjeździe St. Clair’a, żona jego otrzymała depeszę, że jeden z oczekiwanych przez nią pakietów znacznej wartości odebrany być może w urzędzie pocztowym towarzystwa okrętowego Aberdeen. Jeśli znasz dobrze Londyn, to wiesz, że zakłady tego towarzystwa mieszczą się przy Fresno Street, która łączy się ze Swandam Street, gdzieś mnie dziś znalazł. Pani St. Clair zjadła drugie śniadanie, poczem udała się do miasta, zrobiła kilka sprawunków, odebrała na poczcie przesyłkę i właśnie o godzinie 4 minut 35 szła przez Swandam Street w kierunku dworca. Rozumiesz mnie dotąd?
– Tak, wszystko przecie jest zupełnie jasne.
– Przypominasz sobie zapewne, że w poniedziałek było nadzwyczajnie gorąco. Pani St. Clair szła wolno, oglądając się naokół w nadziei, że ujrzy dorożkę. Kiedy tak szła po Swandam Street, usłyszała nagle krzyk i osłupiała z przerażenia. W oknie na drugiem piętrze stał jej mąż, patrzył na nią i kiwał. Okno było otwarte, więc widzieć mogła doskonale jego twarz, która, według opowiadania pani St. Clair, była straszliwie wzburzona. Kiwnął na nią kilka razy gwałtownie ręką, poczem znikł z okna tak nagle, że, jak się zdaje, musiano go oderwać stamtąd przemocą. Mimo to udało się jej dostrzec, że choć mąż jej miał na sobie ten sam ciemny surdut, jak przy odjeździe z domu, ale nie miał na szyi ani kołnierzyka, ani krawata.
– Przekonana, że panu St. Clair musiało się coś wydarzyć, zbiegła po schodach – bo był to właśnie ów dom, gdzie się znajduje jaskinia palaczów, gdzieś odnalazł mnie dziś w nocy – wpadła do sieni i chciała wejść na schody, prowadzące na piętra. Ale tu zastąpił jej drogę malajczyk, ów zbir, o którym już mówiłem, odepchnął ją i przy pomocy pewnego duńczyka, który tam często pełni tego rodzaju posługi, wyrzucił na ulicę. Pani St. Clair, pełna szalonego przerażenia o męża, pobiegła ulicą i szczęśliwym trafem na Fresno Street spotkała kilku policyantów, którzy pod wodzą inspektora policyi wrócili z nią na miejsce. Mimo zaciętego oporu właściciela domu, policya wdarła się do pokoju, gdzie pani St. Clair widziała raz ostatni swego męża. Wszelki ślad po nim zniknął. Tak, na całem piętrze nie było nikogo prócz nieszczęśliwego kaleki odstraszającej brzydoty. Ten zaklinał się na wszystkie świętości, że przez całe popołudnie prócz niego w tym pokoju frontowym nikogo nie było. Jego przysięgi zdawały się tak prawdopodobne, że inspektor policyi nabierał już przekonania, że pani St. Clair musiała się pomylić. Wtem wydaje ona przeraźliwy krzyk, biegnie do stołu, na którym stało drewniane pudełko, i otwiera gwałtownie przykrywkę, przyczem wypada stamtąd kilka drewnianych kostek. Była to właśnie zabawka, którą ojciec obiecał przywieźć synowi.
To odkrycie jak również widoczne pomieszanie kaleki przekonało inspektora, że chodzi tu o sprawę poważną. Przeszukano starannie wszystkie pokoje i rewizya wykazała, że może być tu mowa o jakiejś straszliwej zbrodni. Pokój frontowy (była to po prostu urządzona izba mieszkalna) prowadził do małej sypialni z widokiem na tyły warsztatów okrętowych. Między warsztatami a oknem pokoju sypialnego znajduje się wązkie przejście, suche podczas odpływu, ale podczas przypływu pogrążone w wodzie na cztery do pięciu stóp głęboko. Okno było szerokie i tak urządzone, że można je podnieść w górę. Przy dokładnych oględzinach znaleziono ślady krwi na gzymsie okiennym. Widać było również kilka krwawych kropel na podłodze sypialni. W pokoju frontowym za firanką leżało złożone na kupę całe ubranie pana St. Clair’a; brakowało tylko surduta. Buty, skarpetki, kapelusz, zegarek – wszystko to było na miejscu, ale nie było żadnej innej oznaki przemocy ani też śladu, gdzie się podział pan St. Clair. Zapewne został on wyrzucony przez okno. Podejrzane plamy krwi na gzymsie nie wiele zostawiały nadziei, że się mógł uratować wpław, bo podczas dokonania strasznego czynu przypływ był w całej pełni.
A teraz przejdźmy do tego, co jeszcze więcej gmatwa tę całą sprawę. Malajczyk jest człowiekiem o bardzo złej reputacyi. Skoro jednak, jak mówi pani St. Clair, w kilka minut po zjawieniu się jej męża w oknie, malajczyk stał już u podnóża schodów, więc uznać wypada, że w zbrodni udziału brać nie mógł i jest tylko figurą poboczną. W obronie swej ogranicza się do tego, że o niczem nie wie. Utrzymuje, że nie może nic powiedzieć o lokatorze swym, Hugonie Boonesie, jak również nie może wyjaśnić, jakim sposobem ubranie zaginionego pana znalazło się w pokoju za firanką.
– Tyle o gospodarzu. A teraz pomówmy o wstrętnym kalece, który mieszka na drugiem piętrze nory palaczów opium. Była to zapewne ostatnia istota ludzka, jaką widziało oko Neville St. Clair’a. Nazywa się on Hugo Boone. Każdy, kto często bywa w City, zna jego odrażająco brzydką twarz. Jest to zawodowy żebrak, ale, aby ujść przed pościgiem policyi, prowadzi mały handel woskowemi zapałkami. Hultaj ten zasiada codziennie w kącie, pod murem przy Threadneedle Street i rozkłada swój towar. Jego wygląd jest tak godny politowania, że w jego tłustą czapkę, leżącą tuż przy nim na bruku, spada rzęsisty deszcz miłosierdzia. Kiedy jeszcze nie myślałem o tem, że kiedyś będę musiał zawrzeć z nim bliższą znajomość, już obserwowałem go zdaleka i byłem zdumiony, widząc, jak obfite żniwo zebrał on w bardzo krótkim przeciągu czasu. Powierzchowność jego jest tak uderzająca, że niepodobna go nie zauważyć. Na głowie ma on strzechę rudych włosów, twarz bladą, oszpeconą straszliwą blizną, która zarastając wzdarła mu w górę usta w jednym kącie, szczęki buldoga i parę przeszywających ciemnych oczu, które stanowią doskonały kontrast z barwą włosów. To go wyróżnia z gromady innych żebraków, jak również jego dowcip. Ma on zawsze gotową odpowiedź na złośliwy żart, rzucony pod jego adresem przez przechodnia. Takim jest ów lokator palarni opium, człowiek, który zapewne ostatni widział poszukiwanego przez nas St. Clair’a.
– Ależ to jest kaleka – rzuciłem. – Cóż on sam jeden mógł uczynić mężczyźnie w pełni sił?
– Jest to kaleka, gdyż, aby chodzić, musi używać kuli, lecz mimo to wydaje się silnym i dobrze odżywionym. Zapewne pouczy cię doświadczenie lekarskie, że słabość