Osiedle marzeń. Wojciech Chmielarz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Osiedle marzeń - Wojciech Chmielarz страница 3
– Zadzwoń.
– Zadzwonię.
Kiedy znalazł się na klatce schodowej, usłyszał za sobą odgłos przekręcanego zamka. Podrapał się po tyle głowy. Nazywał się Jakub Mortka, był ponadtrzydziestoletnim rozwodnikiem, miał dwóch synów i najwyraźniej znalazł się w poważnym związku. Podobało mu się to.
Na Ursynów z Mokotowa dzięki wczesnej porze dotarł w niecałe piętnaście minut. Z Doliny Służewieckiej, szerokiej sześciopasmowej arterii, która przecinała południową Warszawę na pół, wjechał w aleję Jana Rodowicza „Anody”. Minął rozległy kampus SGGW (ciągle nie rozumiał, w jaki sposób szkoła rolnicza może mieć najnowocześniej wyglądające budynki spośród wszystkich stołecznych uczelni), skrzyżowanie z ulicą Ciszewskiego i kierując się na południe, w końcu odnalazł poszukiwany adres.
„Osiedle Zielone Marzenie” – odczytał napis ułożony z metalowych, pomalowanych na turkusowo liter na okalającym bloki wysokim płocie. Dość pretensjonalna nazwa, ale nie aż tak jak „Sokrates Park”, „Płudy Village” czy „Berberysowe Ogrody”. Mortka mógł się tylko domyślać, co za błyskotliwe umysły wymyśliły te niezwykłe określenia dla zbioru kilku najczęściej średniej urody bloków lub domów i na trwałe wpisały je na plan Warszawy. Tak. Na tym tle „Zielone Marzenie” prezentowało się w miarę przyzwoicie. Chociaż wciąż trochę wstyd.
Za płotem znajdował się wąski pas zieleni obsadzony gęstymi krzewami, które teraz, pozbawione liści, przypominały upiorne ogrodzenie z drutu kolczastego. Dopiero dalej wyrastały cztery budynki mieszkalne – pomalowane na piaskowy kolor i ze spadzistymi dachami z jasnoczerwonej blachy. Najdłuższy – od strony ulicy – tworzył pierzeję, która na równi z płotem odgradzała osiedle od reszty dzielnicy. Spośród trzech pozostałych dwa miały kształt litery L i wybudowano je po prawej i lewej stronie posesji. Ostatni, o zwykłym prostokątnym kształcie, znajdował się pomiędzy nimi. Osiedle było względnie nowe. Komisarz oceniał jego wiek na jakieś pięć, może siedem lat. Wystarczająco dużo, żeby elewacja pokryła się szarymi smugami ulicznego pyłu, i na tyle mało, by nie opłacało się jej jeszcze odmalowywać.
Mortka podjechał do wbudowanej w blok bramy i stanął przed szlabanem. W radiu leciała piosenka, którą słyszał pierwszy raz i której już nie lubił. To było coś o Warszawie i chińskim żarciu. Postanowił zatrąbić. Zaraz z budynku wyszedł przestraszony ochroniarz w towarzystwie umundurowanego policjanta. Ochroniarz nacisnął przycisk na pilocie i szlaban się uniósł. Komisarz podziękował ruchem dłoni i wjechał do środka.
Rozpoczął poszukiwania miejsca, gdzie mógłby się zatrzymać. Wszystkie, zresztą bardzo wąskie miejsca parkingowe były zajęte. Niektórzy zdesperowani kierowcy wjeżdżali nawet na trawniki, najwyraźniej nie przejmując się groźbą otrzymania mandatu od strażników miejskich. I słusznie, bo ci pewnie nie wchodzili na teren osiedla. Komisarzowi sytuacja wydała się dziwna, zwłaszcza że mijał wjazd do podziemnego garażu. Widocznie mieszkańcy z niego nie korzystali.
Mortka uznał, że jest w pracy, a jeśli miała ona jakieś zalety, to jedną z nich na pewno było to, że mógł sobie czasem pozwolić na lekceważenie zasad kodeksu drogowego. Szczególnie w momencie wypełniania obowiązków zawodowych. Zatrzymał samochód tuż za stojącym radiowozem. I jego toyota, i policyjna kia zablokowały w ten sposób sześć innych pojazdów. Nie zamierzał się tym przejmować.
Wysiadł z auta. Przeciągnął się i rozejrzał po okolicy. Wewnętrzny dziedziniec był pusty, chociaż przy wejściach do poszczególnych klatek widział niewielkie grupki mieszkańców. Część z nich jeszcze w pidżamach, na które zarzucili polarowe bluzy. Kolejni gapie zbierali się na balkonach. Palili papierosy, popijali kawę, a niektórzy robili zdjęcia komórkami. Komisarz pomyślał, że chyba jeszcze nigdy nie pracował przy takiej widowni.
Policyjną ekipę dostrzegł w okolicy placu zabaw. Idąc w tamtą stronę, wyławiał coraz więcej szczegółów. Dwóch techników w białych strojach, krążących wokół terenu z aparatami w dłoniach. Umundurowanych policjantów zabezpieczających ich pracę. I wreszcie jedną osobę po cywilnemu – młodą kobietę z popielatymi włosami związanymi w koński ogon, ubraną w brązową skórzaną kurtkę. Ruszyła w stronę Mortki, kiedy tylko go zauważyła.
– Panie komisarzu – przywitała się.
– Pani aspirantko – odpowiedział.
Wciąż dziwacznie się czuł, odmieniając policyjny stopień. Dźwięk tego słowa jakby kłuł go w język. Ale wolał zmierzyć się z gramatyką, niż narażać na kolejne starcie z aspirant Anną Suchocką. Nie dlatego, że się bał. Wygrałby. Był wyższy stopniem, kierował śledztwami, miał większe doświadczenie zawodowe. Po prostu mu się nie chciało. Suchocka, Sucha, była dziko uparta. Dałby jej dzisiaj po łbie, a ona jutro i tak by mu przypomniała, że „w języku polskim słowa się odmieniają”. Dobrze, że przynajmniej nie poprawiała go w kwestii swojego stanu cywilnego. Kiedy spotkali się po raz pierwszy, zwróciła mu na to uwagę. Najwyraźniej po kilku miesiącach wspólnej pracy trochę mu odpuściła. „Panny aspirantki” już by nie zniósł.
– Co mamy?
– Zabójstwo – zaczęła, prowadząc go w stronę techników. – Ofiarą jest młoda dziewczyna. Wiek na oko dwadzieścia lat. Brak śladów walki, gwałtu.
– Przyczyna śmierci?
– Sam zobaczysz.
– Tożsamość?
– Jeszcze nieznana. Ze wszystkim czekaliśmy na ciebie.
Kiwnął głową.
– Można już?
Sucha zerknęła na jednego z techników. Szpakowaty mężczyzna, który non stop poprawiał okulary, zrobił ostatnie zdjęcie i przyzwalająco machnął dłonią. Sucha podała komisarzowi pudło z gumowymi rękawiczkami. Wyciągnął parę, włożył i dopiero wtedy podszedł do ciała.
Dziewczyna rzeczywiście była młoda. I ładna. Kasztanowe włosy sięgały do ramion. Otwarte szkliste oczy miały kolor brudnej trawy. Jej skóra była blada, co świadczyło o tym, że nie należała do miłośniczek licznych na Ursynowie solariów. W jednym nozdrzu lśnił niewielki srebrny ćwiek. Taki sam zauważył na brwi dziewczyny. Oprócz tego nie dostrzegł żadnej innej biżuterii. Miała na sobie wełniany płaszcz, spodnie i skórzane buty. Niedaleko stała walizka na kółkach z wyciągniętą w górę rączką. Skórzana torebka, przerzucona ukosem przez ramię, spoczywała obok ciała.
Dziewczyna leżała na brzuchu z lewą ręką odrzuconą w bok, a drugą wsadzoną między zaciśnięte uda. Głowa była przekręcona. Ślad na ziemi – szerokie pasmo krwi – wskazywał, że próbowała się czołgać. Niedaleko. Ledwie metr, może półtora. Gdzie próbowała dotrzeć? Do walizki, wejścia do bloku? Uciec od zabójcy? A może, co Mortce nagle wydało się najbardziej prawdopodobne, po prostu chciała się ruszać w tych ostatnich chwilach? Jakby wierzyła, że w ten sposób może zatrzymać w sobie życie.
Tuż obok zwłok leżało narzędzie zbrodni – wojskowy nóż o długim, z jednej strony ząbkowanym, ponaddwudziestocentymetrowym