Słodkie kłamstwa. Caz Frear

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Słodkie kłamstwa - Caz Frear страница 6

Автор:
Жанр:
Издательство:
Słodkie kłamstwa - Caz  Frear Thriller psychologiczny

Скачать книгу

walczy z zamkiem, podczas gdy ja upinam każdy najmniejszy kosmyk włosów w kok, zanim Mo Vickery powie mi p o   r a z   k o l e j n y, że prędzej się zgodzi, bym „nasikała na jej ganek”, niż dopuści mnie do miejsca zbrodni z tą moją gęstą celtycką strzechą.

      – I co myślisz? – pytam, ruchem głowy wskazując na Steele.

      – Pewnie jest wściekła, że wyciągnęli ją z łóżka o tej porze. – Parnell wyjmuje swojego e-papierosa ze schowka w drzwiach samochodu i robi szybkiego i głębokiego macha, marząc pewnie o porządnym, prawdziwym papierosie. – Starszy superintendent robi się nerwowy w okolicach świąt Bożego Narodzenia – dodaje. – Ludzie nie lubią znajdować pod choinką niechcianych prezentów, które potem trzeba kroić w kostnicy, więc w takich sytuacjach zawsze wysyła wielkie szychy. – Wydmuchuje coś obrzydliwie słodkiego, o smaku – o ile się nie mylę – moreli. – A niewykluczone, że to po prostu jakaś stara menelka, która przeprowadziła się do wielkiego kartonu w niebie, akurat, cholera, pod koniec mojej szychty.

      – Każde życie to świętość, sierżancie. – Posyłam mu uśmiech niepraktykującego katolika.

      – Tak, podobnie jak moje jaja, a Mags zawiesi je na choince, jeśli kolejne święta spędzę w pracy.

      Zatrzaskuje drzwi samochodu, a trzask zamyka tę kwestię jak dźwięk młotka licytację. Przemierzamy skwer i przechodzimy pod taśmą. Parnellowi głośno strzykają kolana, co sprawia, że jeszcze głośniej zaczyna jęczeć.

      Z ledwością powstrzymuję śmiech.

      – Taa, starość nie radość, moje dziecko. – Ruchem głowy wskazuję na namiot, który przypomina, że nie każdy ma szansę jej dożyć. – Dobra, przynajmniej się nie roztyj – dodaje, zmieszany. – I codziennie zażywaj tran z dorsza – ale w płynie, nie w tabletkach. Tam jest więcej witaminy D, a to lepiej pomaga na stawy. – Wygląda na zadowolonego – dobry uczynek zaliczony. – Żebyś nie mówiła, że wujek Lu niczego cię nie nauczył…

      – Maski – grzmi Vickery, nawet nie racząc się odwrócić. – O n i tak ją już obmacał. Więcej zanieczyszczeń nie potrzebujemy, dzięki.

      Kieruję pełne współczucia spojrzenie na „niego”, młodego posterunkowego stojącego w kordonie, ale on nie wygląda na speszonego.

      – Moim priorytetem było ratowanie życia – mówi tak, że jego matka mogłaby być z niego naprawdę dumna. – Musiałem sprawdzić tętno. Świadek była trochę… – Prawą ręką czyni gest wskazujący na spożycie alkoholu. – Cóż, nie była pewna, czy ta kobieta naprawdę nie żyje.

      Vickery przenosi wzrok na młodą dziewczynę siedzącą na brzegu karetki, okrytą folią termiczną, spod której wystają szpilki striptizerki, a potem ponownie spogląda na wyraźnie już martwe ciało. Przychodzi mi do głowy, że istnieje ogromna różnica między byciem uprzejmie poinformowanym drogą telefoniczną o tym, że znaleziono martwe ciało, a niemal dosłownym potknięciem się o nie, kiedy mózg ci się lasuje od Jagerbomby i boisz się, że nie zdążysz na ostatni pociąg, ale zachowuję tę uwagę dla siebie.

      Steele ruchem głowy wskazuje na karetkę.

      – Pogadaj z nią potem, Kinsella. Jesteście w podobnym wieku. Więcej od niej wyciągniesz.

      Przytakuję i wchodzimy do namiotu. Vickery idzie pierwsza.

      Na zewnątrz jest tak ciemno, jak tylko może być w Londynie, za to w środku w blasku lampek ledowych i fleszy aparatów fotograficznych na pierwszym planie w technikolorze widać horror ostatnich chwil życia tej kobiety. Przez kilka sekund waham się przed spojrzeniem w dół, cichutko licząc pod nosem: jeden, dwa, trzy, z przyspieszonym rwącym oddechem. Zauważam, że Steele mi się przygląda. Nie jestem pewna, czy jej twarz wyraża irytację, czy zaniepokojenie. Zwykle jest to połączenie jednego i drugiego. Na cztery poddaję się temu, co nieuniknione, i opuszczam wzrok, by zobaczyć coś, co tak naprawdę trudno nazwać twarzą, a co bardziej przypomina maskę halloweenową – głowa skąpana we krwi, włosy kompletnie zachlapane, z wyjątkiem kilku blond kosmyków, które jakimś cudem ocalały z tej powodzi, gardło pochlastane, jakby ktoś ostrzył sobie na nim nóż. Przykucnąwszy bliżej, czuję jakiś zapach. Owocowo-kwiatowe perfumy, którymi ktoś nie tak dawno spryskał ciało, oraz woń czegoś w rodzaju płynu zmiękczającego do tkanin na zadbanym płaszczu.

      Te zapachy niedawnego życia bardziej mnie przygnębiają niż cierpki, drażniący odór śmierci.

      Mój żołądek się buntuje, więc pospiesznie wstaję. Nazbyt szybko. Próbuję to ukryć, oddając Parnellowi moją nieco korzystniejszą pozycję do obserwacji, ale Steele już mnie przejrzała. Zwykle tak szybko się nie wycofuję.

      Ściąga maskę.

      – Dobrze się czujesz?

      Zależy, co rozumiemy przez słowo „dobrze”. Nie rozpłakałam się, nie zwymiotowałam ani nie straciłam przytomności, więc w porównaniu z tym, co się stało u prostytutki, jest lepiej. Ale czy dobrze? Na pewno nie.

      Już widzę siebie, jak wypełniam tabelki w Excelu.

      – Wszystko w porządku, szefowo. – Zdobywam się nawet na niewielki uśmieszek, z nadzieją, że wyrażą go także moje oczy.

      – Mamy jakiś dokument tożsamości? – pyta Parnell, przekrzywiając głowę to w jedną, to w drugą stronę, jakby próbował wyczytać coś z twarzy denatki.

      – Nie, ale w kieszeni jest paragon. Już go sfotografowaliśmy i wysłaliśmy. Renée właśnie sprawdza listę osób zaginionych, ale szczerze mówiąc, będą potrzebowali czegoś więcej niż tylko informacji, że to „kobieta” i „blondynka”. – Steele macha ręką nad twarzą denatki. – A przy tej ilości krwi trudno w tej chwili określić przypuszczalny wiek. Dłonie wyglądają młodo, ale moje podobno też, a młódką nie jestem.

      – Moim zdaniem może jej nie być na liście osób zaginionych – mówi Vickery, przyglądając się uważnie szyi kobiety. – Zgon nastąpił nie tak dawno temu.

      Przełykam ślinę, by mój głos wybrzmiał normalnie.

      – Jak dawno twoim zdaniem, Mo?

      Nie jesteśmy co prawda na ty, ale w ten sposób moje pytanie brzmi bardziej nieoficjalnie.

      Vickery, ignorując mnie, odwraca głowę i wyciąga szyję w kierunku Steele.

      – Moim zdaniem do zabójstwa z pewnością nie doszło tutaj. Za mało krwi jak na to, by tu ją zaatakowano, a delikatne zasinienie jest nieregularne, co utwierdza mnie w przekonaniu, że na pewno została tu przeniesiona. Niestety, to oznacza również, że bez znajomości warunków panujących na pierwotnym miejscu zbrodni trudno będzie mi określić dokładną godzinę zgonu.

      – A hipotetycznie?

      Vickery wypuszcza z płuc powietrze w dobrze wyćwiczony sposób, po czym lekko porusza szczęką denatki, a my przyglądamy się uważnie.

      – Jak widzicie, zesztywnienie pośmiertne jest dopiero w bardzo wczesnym stadium. Mięśnie twarzy

Скачать книгу