Ludzkie potwory. Nikki Meredith
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ludzkie potwory - Nikki Meredith страница 4
Wiadomo, że jedna z ofiar, czyli nienarodzone dziecko Sharon Tate, była w połowie Żydem. Ojciec, Roman Polański, nie dość, że jest Żydem, to na dodatek jego matka i siostra trafiły do Auschwitz – siostra przeżyła, mama zginęła. Ponadto w problemie żydowskości jest jeszcze jedno dręczące mnie „dlaczego”: dlaczego Catherine Share, która została sierotą w wyniku zorganizowanego przez Hitlera Holokaustu, związała się z wycinającym sobie na czole swastykę Mansonem? Przez jakiś czas wyglądało to tak, że czymkolwiek bym się zajmowała w ramach tego projektu, wszędzie symbolicznie lub naocznie widziałam gwiazdę Dawida lub swastykę. Czasami nawet mnie samej wydawało się, że takie skojarzenia szły za daleko, i czułam się jak Alvy Singer grany przez Woody’ego Allena w filmie Annie Hall, który widzi lub słyszy odniesienia do Żydów tam, gdzie nikt inny ich nie rozpoznaje.
Jak mogę wytłumaczyć, że swastyka, którą Manson wyrył sobie na czole, była dla mnie niemal równie szokująca co jego zbrodnie? Jak to się stało, że wstrząsnęła mną niemal tak mocno jak wiadomość o zbrodni dokonanej na tak wielu niewinnych istnieniach?
Kiedy zrozumiemy, że pewne rzeczy w nas samych wzbudzają w innych nienawiść tak wielką, że możemy za to zostać zabici, wtedy taka świadomość rzutuje na wszystko. Jak to zatem możliwe, że coś we mnie, co nie jest wytworem moich działań, wyłącza u innych najsłabsze nawet przejawy empatii? Jak działa mechanizm wykluczający empatię w reakcji na czyjeś pochodzenie etniczne, kody kulturowe lub kolor skóry? Co dzieje się w głowach osób, które przestają odczuwać cierpienie innych ludzi?
Kwestia żydowska może wydawać się nieistotna dla zrozumienia fenomenu kobiet Mansona, ale nie dla mnie; co więcej, dla mnie nigdy taka nie będzie.
Rezultatem mojej podróży jest mozaika skojarzeń, z których część bezpośrednio odnosi się do kobiet Mansona, część jest luźno z nimi powiązana, a jeszcze inne mają drugoplanowe znaczenie, niemniej wszystkie one służą mi pomocą w uczynieniu niezrozumiałego nieco bardziej zrozumiałym.
Przez ostatnich dwadzieścia lat borykałam się z brutalnością wydarzeń z tych dwóch sierpniowych nocy 1969 roku i z odsłoniętymi przez nie ciemnymi stronami natury ludzkiej. Niniejsza książka stanowi świadectwo podejmowanych przeze mnie prób zgłębienia tej mrocznej tajemnicy, w czym pomocne było przyjmowanie różnych perspektyw. Dowiedziałam się wiele o kondycji człowieka, w większości rzeczy przygnębiających, choć czasami też budujących i świadczących o tkwiącej w nas – także tych, którzy popełnili okropieństwa – zdolności do przemiany. Niemniej mimo upływu czasu pozostał we mnie nieukojony smutek wywołany cierpieniem ofiar, którym odebrano życie w tak okrutny sposób, i ich bliskich, rozpaczających nad tą nieodwracalną stratą.
1
Café Formosa
Weszłam do Formosy, przyzwyczaiłam oczy do ciemności i rozejrzałam się po wnętrzu w poszukiwaniu George’a, z którym byłam umówiona. Działo się to w 1995 roku, zbierałam materiały do tekstu o osiadłych Romach, a mój rozmówca z północnej Kalifornii był jednym z nich. Chciał się spotkać w Hollywood, bo nie sięgał tam autorytarny wzrok patriarchy jego rodu. Zaproponowałam Formosę, bo lokal był położony blisko miejsca, gdzie mieszkał George, a przynajmniej gdzie utrzymywał, że mieszka. Ponadto był to jedyny bar, do którego nadal przychodziłam po tym, jak przed trzydziestoma laty opuściłam miasto, porzucając spędzoną tam młodość i podawane w tym lokalu złe jedzenie.
Nigdzie go nie dostrzegłam, więc usiadłam i bezmyślnie wpatrywałam się w mecz tenisowy w powieszonym nad barem telewizorze. Dosiadł się do mnie pulchny mężczyzna pod pięćdziesiątkę, który najwyraźniej czuł się trochę nieswojo w nakrochmalonej koszuli i garniturze w prążki. Zamówił piwo Anchor Steam i spytał barmana, czy nie mógłby zmienić programu na relację z procesu O. J. Simpsona – prośba ta mnie zaintrygowała. Nawet w Los Angeles większość miała już dość sądowych perypetii futbolisty; kryminolog Dennis Fung w kółko ględził o tym od kilku dni i wszyscy poza najzagorzalszymi fanami tego rodzaju sprawozdań zdążyli już odpaść.
Barman – szczupły, trzymający się prosto mężczyzna w stroju kelnera z czasów, gdy gwiazdy filmowe, których zdjęcia z autografami wisiały na ścianach, były u szczytu sławy – podał mu pilota. Mężczyzna zmieniał kanały, dopóki nie usłyszał słów „zbrodnia stulecia”. Nie był to jednak Dennis Fung. Zamiast niego na ekranie pojawiła się ładna kobieta, która przypominała nieco Mary Tyler Moore. Mówiła o skrusze i wyrzutach sumienia. W 1969 roku wraz z trzema innymi osobami zamordowała małżeństwo – trzydziestodziewięcioletnią kobietę, matkę dwojga dzieci, i jej czterdziestoczteroletniego męża.
– Kto to? – zapytał mój sąsiad przy barze.
– Leslie Van Houten – odpowiedziałam. – Jedna z kobiet Mansona.
Zobaczyłam ją po raz pierwszy od ćwierćwiecza. Ze wszystkich zabójców to ona stanowiła dla mnie największą zagadkę. Być może z powodu swojego rześkiego wyglądu, sarnich oczu i uroczej twarzy.
Opowiadała, że w miarę upływu czasu coraz trudniej przychodziło jej pogodzenie się z tym, czego się dopuściła.
– Pani LaBianca była wtedy młodsza, niż ja jestem teraz. Odebrałam jej te wszystkie lata życia.
Oglądaliśmy poświęcony Charlesowi Mansonowi dokument pod tytułem Journey Into Evil [Podróż do zła]. Pokazywano ujęcia z przeprowadzonych w więzieniu wywiadów z dwiema wspólniczkami Mansona: Patricią Krenwinkel i Leslie Van Houten. Obie wyrażały skruchę.
– Bzdury – odezwał się siedzący obok mnie mężczyzna. – To tylko gra. One są chore, jak i cała ich reszta.
Potem w telewizorze pojawiła się diaboliczna twarz Mansona, który oświadczył, że nie odczuwa absolutnie żadnych wyrzutów sumienia.
– Ej, kobieto, nie marszczy mi to czoła, wcale – odpowiedział na pytanie o to, co sądzi o zamordowaniu Sharon Tate.
Ciągnął dalej ten swój bełkot, ale gość przy barze okazał się bardziej zainteresowany najnowszą rozprawą stulecia, więc przełączył program na Dennisa Funga. Po półgodzinie odpuściłam ze swoim Romem i wyszłam na popołudniowe słońce.
To był luty i jeden z tych rzadkich w Los Angeles dni, gdy powietrze jest rześkie, niebo przybiera kolor chabrów, a wiechcie palm wydają się aż za bardzo impresjonistycznie rozmazane. Wyznaczające granicę miasta wzgórza Santa Monica były doskonale widoczne. Przypomniałam sobie, jak przed laty spodobało mi się wygłoszone przez kogoś podczas przyjęcia w San Francisco stwierdzenie, że nigdzie na świecie ocean i góry nie stykają