DZIEŃ ROZRACHUNKU. John Grisham

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу DZIEŃ ROZRACHUNKU - John Grisham страница 4

Автор:
Серия:
Издательство:
DZIEŃ ROZRACHUNKU - John Grisham

Скачать книгу

i przez dwanaście godzin dziennie ładował z nimi do worków bawełnę. Banningowie byli właścicielami ziemskimi, ale w przeciwieństwie do żyjących z cudzego znoju dekadenckich plantatorów nigdy nie uchylali się od pracy fizycznej.

      Sącząc kawę, patrzył, jak robi się coraz jaśniej i coraz bielszy jest bawełniany śnieg. Z oddali, zza obory i kurnika, dobiegały głosy czarnych, którzy zbierali się przy szopie z ciągnikami przed kolejnym długim dniem pracy. Znał tych ubogich mężczyzn i kobiety od najmłodszych lat, ich przodkowie obrabiali tę ziemię od stulecia. Co się z nimi stanie po tym, jak dokona zabójstwa? Tak naprawdę nic strasznego. Niewiele potrzebowali, by przeżyć, i niewiele wiedzieli. Jutro staną w milczeniu w tym samym miejscu, poszepczą przy ognisku i wyruszą na pole, bez wątpienia z ciężkim sercem, ale pragnąc jak zwykle wykonać to, co do nich należy, i odebrać zapłatę. Zbiory będą trwały nadal, niezakłócone i obfite.

      Dopił kawę, postawił filiżankę na balustradzie i zapalił papierosa. Pomyślał o swoich dzieciach. Joel studiował na ostatnim roku na Uniwersytecie Vanderbilta, Stella na drugim roku w Hollins; cieszył się, że nie ma ich w domu. Wyobrażał sobie, jak bardzo będą cierpieć i wstydzić się tego, że ich ojciec siedzi za kratkami, ale wiedział, że jakoś to przeżyją, podobnie jak robotnicy rolni. Oboje byli inteligentni, zrównoważeni, no i zawsze będą mieli ziemię. Ukończą studia, ona wyjdzie dobrze za mąż, on się dobrze ożeni i będzie im się wiodło.

      Paląc papierosa, wziął filiżankę, wrócił do kuchni i podszedł do telefonu, by zadzwonić do swojej siostry, Florry. Była środa, dzień, kiedy spotykali się na śniadaniu, więc Pete potwierdził, że wkrótce u niej będzie. Wylał fusy, zapalił kolejnego papierosa, zdjął z kołka na drzwiach kurtkę, po czym przeciął razem z Mackiem podwórko i ruszyli ścieżką biegnącą wzdłuż ogrodu, w którym Nineva i Amos uprawiali warzywa dla Banningów i ich domowników. Kiedy mijał oborę, usłyszał, jak Amos przemawia do krów, szykując się do dojenia. Przywitał się z nim i rozmawiali przez chwilę o pewnym tłustym wieprzu, którego mieli zarżnąć w sobotę.

      Ruszył dalej, nie utykając, mimo że bolały go nogi. Obok szopy z maszynami rolniczymi zebrani przy ognisku czarni rozmawiali i pili kawę z cynowych kubków. Na jego widok umilkli.

      – Dzień dobry, Mista Banning – pozdrowiło go kilku i grzecznie im odpowiedział.

      Mężczyźni mieli na sobie stare brudne kombinezony, kobiety – długie sukienki i słomiane kapelusze. Nikt nie nosił butów. Dzieci i podrostki siedziały obok wozu, okryte kocem, zaspane i z poważnymi minami, drżąc na myśl o kolejnym długim dniu zbiorów.

      Dzięki dotacjom pewnego bogatego Żyda z Chicago na terenie posiadłości Banningów działała szkoła dla czarnych dzieci – ojciec Pete’a wzniósł jej budynek za własne pieniądze. Banningom zależało, by czarne dzieci skończyły przynajmniej osiem klas. Jednak w październiku, kiedy priorytet miały zbiory, szkołę zamykano i uczniowie pracowali w polu.

      Pete zamienił kilka słów z Bufordem Provine’em, białym nadzorcą. Mówili o pogodzie, o tym, ile zebrano poprzedniego dnia, i o cenie bawełny na giełdzie w Memphis. W szczycie sezonu zawsze brakowało zbieraczy i Buford liczył na brygadę białych robotników z Tupelo. Poprzedniego dnia mieli przyjechać ciężarówką, ale się nie pokazali. Właściciel plantacji położonej trzy kilometry dalej zaproponował im podobno pięć centów więcej za funt bawełny, lecz takie pogłoski krążyły zawsze w czasie zbiorów. Drużyny zbieraczy jednego dnia tyrały od rana do wieczora, drugiego dnia znikały, a potem zjawiały się ponownie, kiedy zmieniały się płace. Tylko czarni nie mogli się rozglądać za lepszą robotą, ale wiadomo było, że Banningowie wszystkim płacą tyle samo.

      Zagrały silniki dwóch ciągników marki John Deere i robotnicy weszli na przyczepy. Pete patrzył, jak kołysząc się i kiwając, znikają między zaspami bawełnianego śniegu.

      Zapalił kolejnego papierosa i minąwszy szopę, ruszył z psem polną drogą. Florry mieszkała półtora kilometra dalej, na własnym kawałku ziemi, i ostatnio Pete zawsze chodził tam piechotą. Było to bolesne, ale lekarze powiedzieli, że długie spacery wzmocnią po jakimś czasie jego nogi i ból może ustąpić. Raczej w to wątpił i pogodził się z faktem, że nogi będą go rwać i boleć do końca życia, które na szczęście ocalił. Kiedyś już uznano go za zmarłego i rzeczywiście był bardzo bliski śmierci, dlatego każdy dzień traktował jak dar od losu.

      Aż do teraz. Ten dzień będzie dla niego ostatnim dniem życia, jakie znał, i przyjął to do wiadomości. Nie miał wyboru.

      * * *

      Florry mieszkała w różowym domku, który zbudowała po tym, jak ich matka zmarła i zostawiła im ziemię. Była poetką i choć zupełnie nie znała się na uprawie roli, przywiązywała dużą wagę do dochodów, jakie stąd płynęły. Jej część, o powierzchni dwustu sześćdziesięciu hektarów, była tak samo żyzna jak część Pete’a, dlatego Florry oddała mu ją w dzierżawę za połowę zysków. Była to umowa przypieczętowana uściskiem dłoni, oparta na wzajemnym zaufaniu i równie zobowiązująca jak podpisany notarialnie kontrakt.

      Kiedy przyszedł, Florry była na tyłach domu i przechadzała się po swojej ptaszarni z drucianej i sznurowej siatki, sypiąc karmę i gawędząc z najróżniejszymi papugami, papużkami i tukanami. W stojącej obok ptaszarni klatce trzymała tuzin kurczaków. Jej dwa goldeny siedziały na trawie, bez większego zainteresowania obserwując karmienie egzotycznego ptactwa. W domu miała pełno kotów, stworzeń, których ani Pete, ani psy nie darzyły zbytnią sympatią.

      Pete wskazał Mackowi miejsce na werandzie, a sam wszedł do środka. Marietta krzątała się po kuchni, w której unosił się zapach smażonego bekonu i placków kukurydzianych. Przywitał się i usiadł przy stole. Marietta nalała mu kawy, a on zaczął czytać poranną gazetę z Tupelo. Ze starego patefonu w salonie płynęła śpiewana sopranem smutna aria. Pete zadawał sobie często pytanie, ile osób w hrabstwie Ford, poza jego siostrą, słucha opery.

      Skończywszy zajmować się ptakami, Florry weszła przez tylne drzwi, powiedziała bratu „Dzień dobry” i usiadła naprzeciwko niego. Nie było żadnych uścisków ani całusów. Ci, którzy znali Banningów, uważali ich za ludzi chłodnych i zdystansowanych, unikających okazywania emocji i mało serdecznych. Było to prawdą, ale nie wynikało ze świadomego wyboru; tak po prostu zostali wychowani.

      Czterdziestoośmioletnia Florry miała za sobą krótkie nieudane małżeństwo w młodości. Była jedną z nielicznych rozwódek w hrabstwie i dlatego patrzono na nią trochę z góry, jakby naruszało to w jakiś sposób jej cześć i świadczyło o niemoralnym prowadzeniu się. Specjalnie się tym nie przejmowała. Miała kilka przyjaciółek i rzadko opuszczała swoją posiadłość. Za jej plecami często określano ją mianem Ptasiej Damy i nie mówiono tego z życzliwością.

      Marietta podała im grube omlety z pomidorami i szpinakiem, placki kukurydziane polane masłem, bekon i dżem truskawkowy. Oprócz kawy, cukru i soli wszystko, co było na stole, pochodziło z ich własnej ziemi.

      – Dostałam wczoraj list od Stelli – powiedziała Florry. – Idzie jej dość dobrze, choć ma pewne trudności z rachunkami. Woli literaturę i historię. Zupełnie jak ja.

      Dzieci Pete’a miały wysyłać przynajmniej jeden list w tygodniu do ciotki, która pisała do nich co najmniej dwa razy w tygodniu. Pete’owi nie zależało, by do niego pisali, i powiedział im, że mogą sobie to darować. Ale jeśli chodziło o listy do ciotki, nie wolno było im się migać.

      –

Скачать книгу