Gobseck. Оноре де Бальзак
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Gobseck - Оноре де Бальзак страница 2
Pod wieczór człowiek-weksel zmieniał się w zwykłego człowieka, a jego metale przeobrażały się w serce ludzkie. Jeżeli był rad ze swego dnia, zacierał ręce, wypuszczając przez popękane szczeliny twarzy dym wesołości, niepodobna bowiem inaczej wyrazić niemej gry jego mięśni, w której malowało się wrażenie podobne do śmiechu. Przy tym nawet w największych napadach uciechy rozmowa jego była jednosylabowa, a zachowanie zawsze negatywne.
Takim był sąsiad, którego przypadek dał mi w domu, gdzie mieszkałem przy ulicy des Grès, kiedy byłem dopiero drugim dependentem i kończyłem trzeci rok prawa. Dom ten, bez dziedzińca, był wilgotny i ciemny. Okna wychodziły tylko na ulicę. Zakonny rozkład, wedle którego budynek podzielony był na pokoje jednakiej wielkości, wychodzące na długi korytarz oświetlony małymi okienkami, świadczył, że dom ten stanowił niegdyś część klasztoru. Na ten smutny widok wesołość młodego utracjusza gasła, nim jeszcze wszedł do mego sąsiada: dom i jego mieszkaniec były do siebie podobne. Można by rzec, ostryga przyczepiona do skały. Jedyną istotą, z którą się komunikował, byłem ja: zachodził do mnie po ogień, pożyczał ode mnie książek, dzienników, pozwalał mi wieczorem wchodzić do swej celi, gdzie rozmawialiśmy, kiedy był w dobrym humorze. Te objawy zaufania były owocem czteroletniego sąsiedztwa i mego dobrego prowadzenia się, które dla braku pieniędzy bardzo było podobne do jego życia. Czy on miał krewnych, przyjaciół? Czy był bogaty, czy biedny? Nikt nie mógłby odpowiedzieć na te pytania. Nie widziałem nigdy u niego pieniędzy. Majątek jego musiał zapewne spoczywać w piwnicach banku. Sam ściągał swoje weksle, biegając po Paryżu nogą chyżą jak u jelenia. Był zresztą męczennikiem swej ostrożności. Jednego dnia przypadkiem miał przy sobie złoto; nie wiadomo, jak wysunął mu się napoleon z kieszeni. Lokator, który szedł za nim po schodach, podniósł pieniądz i podał mu go.
– To nie moje – odparł z gestem zdziwienia. – Ja i złoto! Czyżbym tak żył, jak żyję, gdybym był bogaty?
Rano sam sobie przyrządzał kawę w cynowej fajerce, która zawsze stała w ciemnym kącie kominka; obiad przynoszono mu z garkuchni. Stara odźwierna przychodziła sprzątać o stałej godzinie. Wreszcie dziwnym trafem, który Sterne nazwałby przeznaczeniem, człowiek ten nazywał się Gobseck.
Kiedy później zajmowałem się jego interesami, dowiedziałem się, iż w chwili, kiedyśmy się poznali, miał siedemdziesiąt sześć lat. Urodził się w roku 1740 na przedmieściu Antwerpii, z matki Żydówki i ojca Holendra i nazywał się Jan Ester Van Gobseck. Pamiętacie państwo, jak cały Paryż zajmował się zamordowaniem kobiety zwanej Piękną Holenderką? Kiedy wspomniałem o tym przypadkiem memu dawnemu sąsiadowi, rzekł, nie zdradzając najmniejszego zainteresowania ani zdziwienia: „To była moja cioteczna wnuczka”.
Oto wszystko, co zeń wycisnęła śmierć jego jedynej i wyłącznej spadkobierczyni, wnuczki jego rodzonej siostry. Dowiedziałem się z rozprawy, że istotnie piękna Holenderka nazywała się Sara Van Gobseck. Kiedy go spytałem, jakim sposobem siostrzenica nosiła jego nazwisko, odpowiedział z uśmiechem:
– W naszej rodzinie kobiety nigdy nie wychodziły za mąż.
Ten szczególny człowiek nigdy nie chciał widzieć żadnej osoby z czterech żeńskich generacji swoich krewnych. Nienawidził spadkobierców i nie wyobrażał sobie, aby jego majątek mógł kiedykolwiek należeć do kogo innego, nawet po jego śmierci. Miał dziesięć lat, kiedy matka wsadziła go jako chłopca okrętowego na okręt płynący do kolonii w Indiach, gdzie przeżył dwadzieścia lat. Toteż zmarszczki na jego pożółkłym czole zachowały tajemnice straszliwych wypadków, nagłych lęków, niespodzianych przygód, romantycznych przepraw, frenetycznych radości: wycierpiany głód, zdeptaną miłość, majątek zagrożony, stracony, znów odzyskany, życie wiele razy w niebezpieczeństwie, ocalone może dzięki owej decyzji, której srogość znajduje wymówkę w pośpiechu i konieczności. Znał niegdyś admirała Simeuse, pana de Lally, pana de Kergarouët, pana d'Estaing, sędziego Suffrena, pana de Portenduère, lorda Hastings, ojca Tippo-Saiba i samego Tippo-Saiba. Ów Sabaudczyk, który służył Madhadży-Sindjach, królowi Delhy i tak bardzo przyczynił się do potęgi Mahrattów, robił z nim interesy. Miewał stosunki z Wiktorem Hughes i wielu sławnymi korsarzami, bo długo przebywał na wyspie św. Tomasza. Tylu rzeczy się chwytał, aby zrobić majątek, że próbował odkryć złoto tego tak sławnego dzikiego plemienia w okolicy Buenos Aires. Nie był wreszcie obcy żadnemu z wypadków wojny o niepodległość Ameryki. Ale kiedy mówił o Indiach lub o Ameryce, co mu się nie zdarzało z nikim, a bardzo rzadko ze mną, robił wrażenie, jakby popełniał niedyskrecję, jakby żałował tego. Jeżeli ludzkość i współżycie ludzi są religią, jego można by uważać za ateusza. Mimo że postanowiłem go przeniknąć, muszę wyznać ze wstydem, że do ostatniej chwili serce jego zostało nieprzeniknione. Zapytywałem niekiedy sam siebie, do jakiej płci on należy. Jeżeli wszyscy lichwiarze są do niego podobni, sądzę, że wszyscy są rodzaju nijakiego. Czy został wierny wyznaniu matki i uważał chrześcijan za swój łup? Czy został katolikiem, mahometaninem, bramanem lub lutrem? Nigdy niczego się nie dowiedziałem o jego przekonaniach. Zdawał się raczej obojętnym niż niedowiarkiem.
Pewnego wieczoru wszedłem do tego człowieka, który stał się złotem i którego przez żart lub szyderstwo ofiary jego, zwane przezeń klientami, nazywały papą Gobseckiem. Siedział na fotelu nieruchomy jak posąg, z oczyma utkwionymi w okapie kominka, jakby tam odczytywał swoje rachunki. Dymiąca lampa, o podstawie niegdyś zielonej, rzucała blask, który nie tylko nie barwił jego twarzy, ale uwydatniał jej bladość. Popatrzał na mnie w milczeniu i wskazał krzesło, które na mnie czekało.
„O czym ten człowiek myśli? – mówiłem sobie. – Alboż on wie, czy istnieje Bóg, uczucie, kobiety, szczęście?”
Żałowałem go tak, jakbym żałował chorego. Ale rozumiałem też, że jeżeli posiada w banku miliony, może posiadać myślą ziemię, którą przebiegł, zgłębił, zważył, oszacował, wyssał.
– Dzień dobry, ojcze Gobseck – rzekłem.
Obrócił ku mnie głowę, grube czarne brwi zbliżyły się lekko; ten charakterystyczny gest odpowiadał u niego najweselszemu uśmiechowi południowca.
– Jest pan tak ponury, jak w dniu, gdy panu oznajmiono o bankructwie owego księgarza, którego zręczność pan tak podziwiał, mimo że padłeś jej ofiarą.
– Ofiarą? – rzekł zdziwiony.
– Wszak aby zyskać ugodę, spłacił pana wierzytelność wekslami podpisanymi przez firmę w bankructwie, kiedy zaś podniósł się znowu, skorzystał z redukcji przyznanej w ugodzie?
– Sprytny był – odparł – ale ja go później dostałem.
– Ma pan zatem jakie weksle do protestu? Mamy dziś trzydziestego, o ile mi się zdaje.
Pierwszy to raz mówiłem z nim o pieniądzach. Podniósł na mnie drwiące oczy, po czym swoim cichym głosem, którego tony podobne były do dźwięków, jakie dobywa z fletu niezręczny uczeń, rzekł:
– Bawię się.
– Więc pan się bawi czasami?
– Czy sądzisz, że poetami są tylko ci, co pisują wiersze? – spytał, wzruszając ramionami i spoglądając na mnie z politowaniem.
„Poezja w tej głowie!” – pomyślałem, bo jeszcze nie znałem jego życia.
– Jakież