Znachor. Dołęga-Mostowicz Tadeusz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Znachor - Dołęga-Mostowicz Tadeusz страница 7

Znachor - Dołęga-Mostowicz Tadeusz

Скачать книгу

wspomnienie Beaty. Zerwał się i przewracając po drodze krzesła, skierował się do drzwi.

      – Hej, panie szanowny! – krzyknął za nim gospodarz.

      – Co?

      – A płacić to nie łaska?… Rachunek czterdzieści sześć złotych.

      Wilczur machinalnie wydobył z kieszeni portfel i podał mu banknot.

      – Ale forsy! Fiu, fiu – zagwizdał cicho jeden z kompanów.

      – Stul mordę – warknął drugi.

      – Drożdżyk! – zawołał trzeci. – Co strugasz frajera! Oddaj gościowi resztę! Widzisz go!

      Gospodarz spojrzał nań nienawistnie, odliczył pieniądze i podał Wilczurowi.

      – A ty, łobuzie – mruknął – pilnuj swego.

      Wilczur nie zwrócił na to najmniejszej uwagi i wyszedł na ulicę. Padał gęsty, mokry śnieg, lecz jezdnia i chodniki pozostały czarne, gdyż natychmiast tajał. Środkiem jezdni ciągnęły wozy naładowane węglem.

      – Porzuciła mnie… porzuciła… – powtarzał Wilczur. Szedł przed siebie, zataczając się. – Jak drzewo wyrwane z korzeniami…

      – Szanowny pan na Grochów? – usłyszał obok siebie czyjś głos. – To może lepiej obejść Rawską. Błoto mniejsze.

      Poznał jednego z kompanów.

      – Wszystko mi jedno. – machnął ręką.

      – To i dobrze. Po drodze mi. Pójdziem razem. Zawsze weselej. A pana podobnież zmartwienie spotkało?

      Wilczur nie odpowiedział.

      – Wiadomo, rzecz ludzka. A ja panu powiem, że na zmartwienie to jeden jest tylko sposób: zalać cholerę na glanc. Wiadomo, nie w takiej norze jak u tego Drożdżyka, któren kanciarz jest i wędlinę ze strychninami gościom daje. Ale tu niedaleko na Rawskiej ulicy jest porządna knajpa jak się patrzy. I zabawić się można, kielnerki gościom obsługują. A cena ta sama.

      Szli znowu w milczeniu. Towarzysz, znacznie niższy i szczuplejszy od Wilczura, wziął go pod rękę i raz po raz zadzierał głowę, by spojrzeć nań spod daszka swojej cyklistówki. Minęli kilka przecznic, gdy pociągnął go w bok.

      – No, to wstąpiem, czy jak?… Najlepiej zalać. To już tutaj. Na jednego.

      – Dobrze – zgodził się Wilczur i weszli do knajpki.

      Pierwszy łyk wódki nie przyniósł ulgi. Przeciwnie, jakby otrzeźwił zamglony umysł, następne jednak kolejki zrobiły swoje.

      W sąsiedniej izbie chrapliwie grał orkiestron. Zapalono światła. Po jakimś czasie przyłączyli się do nich jeszcze dwaj mężczyźni, z wyglądu robotnicy. Tłusta, mocno wymalowana kelnerka przysiadła się również. Pili już trzecią butelkę, gdy nagle z bocznego pokoiku rozległ się głośny śmiech kobiecy.

      Profesor Wilczur zerwał się na równe nogi. Krew uderzyła mu do głowy, przez sekundę stał nieruchomy. Byłby przysiągł, że poznał głos Beaty. Gwałtownym ruchem odepchnął zagradzającego mu drogę kompana i jednym skokiem znalazł się we drzwiach.

      Dwie gazowe lampy jasno oświetlały nieduży pokój. Przy stoliku siedział brzuchaty, krępy człowiek i jakaś piegowata dziewczyna w zielonym kapeluszu.

      Z wolna zawrócił, ciężko opadł na krzesło i wybuchnął łkaniem.

      – Nalej mu jeszcze – mruknął człowiek w cyklistówce – ma łeb do wódy.

      Potrząsnął Wilczura za ramię.

      – Pij, bracie! Co tam!

      Gdy o jedenastej knajpę zamykano, towarzysze musieli podtrzymać Wilczura, gdyż nie mógł już iść o własnych siłach. I tak, zataczając się swoim wielkim ciałem, chwiał nimi na wszystkie strony. Sapali z wysiłku. Na szczęście nie mieli dalekiej drogi. Za rogiem, w ciemnej pustej uliczce czekała dorożka z nastawioną budą. Bez słowa władowali Wilczura do środka i wcisnęli się z nim. Dorożkarz zaciął konia.

      Po kilkunastu minutach domy przerzedziły się. Po obu stronach tu i ówdzie między parkanami błyskało światełko naftowej lampy. Wreszcie i te znikły. Natomiast w nozdrza uderzył cuchnący odór wielkich zwalisk śmieci. Dorożka skręciła w bok, ustało od razu klaskanie kopyt końskich. Na miękkiej, gruntowej drodze nie było ich słychać. Dojechali do pierwszej glinianki.

      – Stój, najlepiej tu – odezwał się cichy głos.

      Nasłuchiwali przez chwilę. Z daleka jednostajnym głosem huczało miasto. Tu dokoła panowała zupełna cisza.

      – Wylewaj go – rozległa się krótka komenda.

      Trzy pary rąk wczepiły się w bezwładne ciało. Po chwili zawartość kieszeni została wyjęta. Bez trudu zdjęli też palto, marynarkę i kamizelkę. Nagle, widocznie pod wpływem zimna, Wilczur oprzytomniał i zawołał:

      – Co to, co robicie?…

      Jednocześnie usiłował poderwać się z ziemi. W chwili jednak, gdy już stał na nogach, otrzymał straszny cios w tył głowy. Bez jęku zwalił się niczym kłoda. Ponieważ zaś padając zatoczył się aż na brzeg wielkiego dołu, do którego zsypywano śmieci, ciało po pochyłości zsunęło się na dno.

      – Cholera! – zaklął jeden – nie mogłeś przytrzymać?

      – A po co?

      – Durny szczeniak! Po co? Złaź teraz do glinianki po buty i portki.

      – Sam złaź, kiedyś taki chytry.

      – Co ty powiesz?! – pierwszy zbliżył się doń groźnie.

      Zanosiło się na rozprawę, gdy ozwał się flegmatyczny głos dorożkarza, który dotychczas w milczeniu palił papierosa.

      – A ja mówię: jadziem. Chcecie, żeby nas tu nakryli?…

      Mężczyźni opamiętali się i wskoczyli do dorożki. Koń ruszył z miejsca. Przed wjazdem na główną szosę zatrzymali się, dorożkarz wyciągnął spod kozła stary worek i dokładnie obtarł wszystkie koła ze śmieci, które się do nich poprzylepiały, po czym wskoczył, cmoknął na szkapę i wkrótce na polach zapanowała dawna cisza.

      W ciągu dnia nikt tu nie zaglądał, a nocą tym bardziej. Nad ranem tylko zaczynał się przy gliniankach ruch. To chłopi z wiosek, położonych w promieniu kilkunastu kilometrów od stolicy, trudniący się wywożeniem śmieci z miasta, przyjeżdżali ze swoim cuchnącym ładunkiem. Przyjeżdżali, wysypywali z fur śmieci i z paruzłotowym zarobkiem wracali do domu. Sumienniejsi zwalali nieczystości wprost do glinianek, tak jak było przykazane, inni, korzystając z braku kontroli, wysypywali je wprost na pole.

      Stary Paweł Bańkowski, gospodarz z Brzozowej Wólki, lubił jednak uczciwą robotę. Dlatego właśnie podjechał nad gliniankę i systematycznie wypróżniał swoją furę. Nie śpieszył, bo i kobyle trzeba było dać wypocząć

Скачать книгу