W stronę Swanna. Марсель Пруст
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу W stronę Swanna - Марсель Пруст страница 12
Usłyszałem rodziców, którzy odprowadzali Swanna; kiedy dzwonek u furtki oznajmił mi, że gość odszedł, zbliżyłem się do okna. Mama pytała ojca, czy mu smakowała langusta i czy pan Swann dobierał kawowych i pistacjowych lodów.
– Wydały mi się trochę mdłe – rzekła matka – myślę, że na drugi raz trzeba będzie spróbować innego smaku.
– Nie umiem powiedzieć, jak mi się Swann wydaje zmieniony – rzekła ciotka – ależ się zestarzał!
Ciotka tak nawykła widzieć w Swannie zawsze tego samego młodego człowieka, że dziwiła się, znajdując go naraz starszym nad wiek, który mu wciąż dawała. I rodzice zresztą zaczęli się w nim dopatrywać owej anormalnej, przedwczesnej, hańbiącej i zasłużonej zgrzybiałości starych kawalerów, wszystkich tych, dla których wydaje się, że wielki dzień bez jutra dłuższy jest niż dla innych, dlatego że dla nich jest pusty i że chwile sumują się w nim od rana, nie dzieląc się następnie między dzieci.
– Sądzę, że on ma wiele zgryzot z tą paskudną żoną, która, na oczach całego Combray, żyje z niejakim Charlusem. Całe miasto gada o tym.
Matka zauważyła, że jednak Swann wydaje się od jakiegoś czasu o wiele mniej smutny.
– Rzadziej też robi ów gest, w którym zupełnie podobny jest do swego ojca, kiedy ocierał oczy i przeciągał rękę po czole. Ja sądzę, że on w gruncie nie kocha już tej kobiety.
– Ależ oczywiście, że jej już nie kocha – odparł dziadek. – Dostałem od niego, już dawno temu, w tym przedmiocie list, do którego nie omieszkałem się nie zastosować, a który nie zostawia żadnych wątpliwości, co do jego uczuć, przynajmniej miłosnych, względem żony. No i co, widzicie, nie podziękowałyście mu za Asti – dodał dziadek, zwracając się do szwagierek.
– Jak to nie podziękowałyśmy? Zdaje mi się nawet, żem to przemyciła dosyć zręcznie – odparła ciotka Flora.
– Tak, bardzoś to ładnie ujęła, podziwiałam cię – rzekła ciotka Celina.
– Ale i ty miałaś moment bardzo szczęśliwy.
– Tak, byłam dość dumna z mego zwrotu o miłych sąsiadach.
– Jak to, więc wy to nazywacie podziękować! – wykrzyknął dziadek. – Słyszałem, ale niech mnie czarci porwą, jeżelim wiedział, że to się odnosi do Swanna. Możecie być pewne, że on nic nie zrozumiał.
– Ale skądże, Swann nie jest głupi, jestem pewna, że on to ocenił. Nie mogłam mu przecie wyszczególnić liczby butelek i ceny wina!
Rodzice zostali sami, siedli na chwilę; potem ojciec rzekł:
– No tak. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, pójdziemy się położyć.
– Jak chcesz, mój drogi, mimo że nic mi się spać nie chce. Nie podejrzewam, aby ta odrobina kawy w lodach wybiła mnie ze snu; ale widzę światło w kredensie i skoro poczciwa Franciszka czekała na mnie, poproszę ją, aby mi rozpięła stanik, gdy ty będziesz się rozbierał.
I matka otwarła drzwi do sieni, którą szło się na schody. Niebawem usłyszałem ją, jak idzie zamknąć okno. Wysunąłem się bez hałasu na korytarz, serce biło mi tak silnie, że ledwo mogłem iść; ale przynajmniej nie biło już z rozpaczy, tylko ze strachu i z radości. Ujrzałem na schodach światło od maminej świecy. Potem ujrzałem ją samą, rzuciłem się ku niej. W pierwszej sekundzie popatrzyła na mnie zdumiona, nie rozumiejąc, co się stało. Potem twarz jej oblokła się gniewem, nie rzekła ani słowa i w istocie za mniejsze o wiele rzeczy nie mówiono do mnie przez kilka dni. Gdyby mama się odezwała, znaczyłoby to, że można ze mną mówić; zresztą wydałoby mi się to może jeszcze straszliwsze jako znak, że wobec ciężkości zawieszonej nade mną kary, milczenie, gniew, byłyby zbyteczne. Każde słowo wyrażałoby ów spokój, z jakim odpowiada się służącemu, kiedy się postanowiło oddalić go; pocałunek, który się daje synowi, gdy się go wyprawia z domu, a którego by mu się odmówiło, gdyby się rzecz miała skończyć na dwudniowym gniewie. Ale matka usłyszała ojca idącego z garderoby i, aby uniknąć niezawodnej sceny, rzekła głosem drżącym od wzburzenia:
– Uciekaj, uciekaj, niech przynajmniej ojciec nie widzi cię tutaj wystającego jak wariat.
Ale ja powtarzałem: „Przyjdź mi powiedzieć dobranoc”, przerażony odblaskiem ojcowskiej świecy na ścianie, ale zarazem czyniąc z bliskości ojca rodzaj szantażu i mając nadzieję, że dla uniknięcia spotkania mojego z ojcem w tej sytuacji mama powie mi: „Wracaj do siebie, przyjdę”. Było za późno, ojciec stał przed nami. Bezradnie wyszeptałem słowa, których nikt nie słyszał: „Jestem zgubiony!”.
Stało się inaczej. Ojciec naruszał stale przywileje, które zdobyłem w szerszych paktach przyznawanych mi przez matkę i babkę, ponieważ nie troszczył się o zasady i nie było z nim „prawa narodów”. Dla jakiejś racji zupełnie przypadkowej lub nawet bez racji obcinał mi w ostatniej chwili jakiś spacer tak tradycyjny, tak uświęcony, że nie można było pozbawić mnie go bez krzywoprzysięstwa. Czasem, jak zrobił jeszcze tego wieczora, powiadał mi, o wiele przed godziną urzędową; „No, idź się położyć, żadnych wyjaśnień!” Ale także, dlatego że nie miał (w rozumieniu babki) zasad, nie mógł, ściśle biorąc, być nieugięty. Popatrzył na mnie chwilę, zdziwiony i zagniewany; po czym, skoro mama wytłumaczyła mu z zakłopotaniem, co się stało, rzekł:
– No to idź do niego, skoro mówiłaś, że ci się nie chce spać; zostań trochę w jego pokoju, ja nie potrzebuję niczego.
– Ależ, mój drogi – odparła nieśmiało matka – to, że mi się nie chce spać, to nie zmienia kwestii; nie można przyzwyczajać dziecka…
– Ależ nie chodzi o przyzwyczajenie – rzekł ojciec, wzruszając ramionami – widzisz przecie, że malec ma jakąś zgryzotę, wygląda tak żałośnie; no, przecież nie jesteśmy ludożercy! Dużo ci z tego przyjdzie, że on się rozchoruje! Skoro są dwa łóżka w pokoju, powiedz Franciszce, żeby ci posłała wielkie łóżko i śpij tej nocy przy nim. No, dobranoc, ja nie jestem taki nerwowy jak wy, ja się kładę.
Nie mogłem dziękować ojcu, rozgniewałbym go swoją czułostkowością, jak