Trzaska i Zbroja. Domańska Antonina
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Trzaska i Zbroja - Domańska Antonina страница 3
I ściskając bat w garści, wyrżnęła go z całej siły grubym końcem biczyska po plecach.
– O, rety! Ja… Jaguś… dy zelżyj kapkę! – jęczał mąż, ani próbując odwetu.
– Gdzie czarna kokoszka z białym czubem?! O, moi ludzie, moi ludzie! – zawodziła baba piskliwie. – Taką ci miałam kokosią na cały świat sławną. Jak zniosła jajko w sam święty Jan, to bez dwa miesiące ino jeden dzień spoczęła. Ady rodzone dziecko tak matce nie świadczy, jako mnie ona podchlebiała! Ano przedwczoraj znowu się nieść zaczęła, a ta niewiara przeklęta wywlokła mi ją z domu dziś rano! Zdrajco! Judasie! Bo cię uśmiercę, niech cię już moje oczy nie oglądają!
– Mojaś ty śliczna…
– Nie ślicznam! Kokoszka gdzie?!
Zamierzyła się z większym jeszcze rozmachem, aż tu dwie silne ręce szarpnęły ją w tył, omal nie upadła. Obejrzała się.
– No, puszczajcie mnie, Wojciechu, bo i wam się oberwie!
– Cicho. Cicho. Dajcie spokój. Nie wstyd wam? Ludzie patrzą, śmieją się. Jużeście tego biedaka zanadto ukarali.
– Niech powie, gdzie ją skrył przede mną?
– O, Jaguś!… Ja… ja… jakoż ci oddam, klejem sprzedał…
– Komu?
– Wim ja?
– A pieniądze gdzie?
– U… u… u Mośka… Rety! Trzymajcie ją! Wojciechu, bo duszę ze mnie wyżenie41!
2. Sąsiedzi
Tak więc Basia została u ciotki Jacentowej w Krakowie, a Trzaska wracał na Łobzów z lżejszym sercem.
Było wprawdzie płaczu i lamentu co niemiara, ale przez myśl nawet nie przeszło dziewczynie buntować się przeciw woli ojcowskiej.
– Ani mi się waż pokazywać w domu, póki cię sam nie zawołam – rzekł jej na odchodnym. – Kiecki, gorset i buty przyniosę ci w przyszły wtorek.
Objęła tatusia za kolana, ciotkę pocałowała w rękę, spłakała się jak bóbr i została.
Przypuszczenia Wojciecha spełniły się co do joty. Za powrotem do chałupy znalazł w niej gościa oczekiwanego – malusieńką dziewczynkę. Westchnął, pokiwał głową, ale ucałował dzieciątko.
– Ano, moja Margoś poczciwa – rzekł serdecznie do żony – dziękuję ci też, dziękuję z całej duszy, jako za pierwsze, tak samo i za ósme. Niech Pan Jezus w zdrowiu chowa, a o nas, biedakach, nie zapomina. Ale, ale, powiem ci coś ważnego. Baśkę oddałem do służby w Krakowie.
– Cóż ty bajesz, Wojtek? Czy ci zmysły pomieszało? Kara boska czy co? Musisz w te pędy lecieć do miasta i zabrać dziewczynę z powrotem!
W jednej chwili dobroduszny uśmiech znikł z twarzy Wojciecha, dolna warga wysunęła się naprzód.
– Pierwej słuchaj, a potem gadaj, a najlepiej wcale nie gadaj – rzekł twardo. – Uczyniłem jak trzeba i dość. Baśka zostanie w Krakowie póki moja wola.
Przycichła i schowała się z głową pod pierzynę.
– Jużci, teraz się zacznie płakanie. Nie sprzeciwiaj się nigdy, to nigdy krzyczał nie będę.
Usiadł na brzegu łóżka i opowiedział jej wszystko szczegółowo.
– No, sprawiedliwie zrobiłeś, jak dobry ojciec – odrzekła wysłuchawszy. – Ino pytam sią, co teraz będzie, kiedy ja ani ręką, ani nogą?
– Dy z Kasi już nie najgorsza wysługa, niech się przyucza. Co byśmy się trapili po próżnicy!
– Ano jużci. Zresztą, wolę se ręce urobić, od świtu do nocy harować, byle się te wyklinania raz skończyły.
– Ino teraz leż cicho, spoczywaj. My se ta będziemy jako radzić bez ciebie. Matka w domu najpierwsza. Co by się stało z tymi kruszynami, gdyby ciebie zabrakło!
– Ale, właśnie! – zaśmiała się kobieta. – Zdrowam jak ten rzemień. Nie zbędziesz się mnie ani za trzydzieści lat!
– Niechże cię Pan Jezus wysłucha! Widzi On, jako cię srodze miłuję. Teraz wyjdę na chwilę. Mam ważną sprawę. Jeżeli mi się powiedzie, będzie dla nas wszystkich uciecha.
Zamknął odrzwi od sieni i od podwórka, żeby nie wiało na dzidziusia i na chorą żonę, postał na progu niepewny, wreszcie przeżegnał się, nasunął czapkę na lewe ucho i pomaszerował brnąc w gęstym jak ciasto, listopadowym błocie prosto… do chaty Zbrojów.
Dwa płoty i wąska polna droga dzieliły obejście sąsiadów. Trzasko wie mieszkali na zboczu małego pagórka, domostwo Zbroi przytykało niemal do pięknego sadu otaczającego królewski dworzec w Łobzowie.
Wojciech wszedł do sieni. Rozejrzał się. Drzwi do świetlicy były zawarte42, w izbie mieszkalnej uwijała się przy kominie Zbroina.
– Niech będzie pochwalony…
– Na wieki – odpowiedziała gospodyni, nie odwracając się. – A czego to?
– Z waszym chciałbym pogadać.
Spojrzała.
– A to ci gość rzadki i nie lada jaki! – zawołała śmiejąc się drwiąco. – Prędzejem się śmierci spodziewała niż was, miły sąsiedze, tu, na moim progu, zobaczyć. Do Pawła chcecie? A siedzi se w świetlicy przy miodzie. Idźcie, pewnikiem rad wam będzie.
Nie zrażony przykrym tonem tych niby grzecznych słówek, wszedł Wojciech śmiało do wielkiej izby gościnnej i tak samo boskim słowem powitał gospodarza.
Zbroja aż się żachnął43 z podziwu. Co? Ten człowiek, którego jak śmiecie lekceważył, ten chłop cichy, ustępliwy, nienatrętny ośmiela się nachodzić go we własnym domu? Zerwał się z ławy i stanął wyprostowany, ogromny, z zaciśniętymi ustami.
– Niech będzie pochwalony – powtórzył Trzaska, patrząc mu spokojnie w oczy.
– Na wieki – odburknął niewyraźnie i na powrót usiadł na ławie, już ani patrząc na gościa.
– Nie źlijcie się na mnie, sąsiedzie – zaczął przybyły drżącym trochę głosem – przychodzę do was z dobrą nowiną.
– Wy do mnie? – Zbroja ruszył ramionami. – Najlepsza nowina będzie, jak mi z oczu zleziecie, choćby na wieki amen.
– To
41
42
43