Stara baśń, tom pierwszy. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Stara baśń, tom pierwszy - Józef Ignacy Kraszewski страница 6
Hengo zdaje się, że dopiero teraz postrzegł, iż go wydobył, i pochwycił skwapliwie.
– A! to – zawołał zmieszany – to jest znak… Dla ludzi innej wiary niż wasza… który im szczęście przynosi…
– Namże on by nie przyniósł szczęścia? – zapytał Wisz.
Hengo zamilkł i schował go do worka… Nastąpiła znowu chwila milczenia. To schowane tak szybko godło tajemnicze obudzało ciekawość, lecz Niemiec już się z nim ukrył.
– Trudno się to oprzeć – odezwał się gospodarz. – Kiedy samo co pod dach przychodzi, a do życia pomóc może. Za dawnych czasów, ledwie u księdzów63 i żupanów64 coś podobnego widzieć było można, teraz i my kmiecie ważyć się na to musimy. Nie wyjdzie z domu dziewka, żeby jej do wiana65 nie dać kolców i szpilek.
Skinął na starszego syna, poszeptał mu na cicho…. Wyszło ich zaraz dwu z izby. Wisz na ławie siadł i po jednemu odkładać począł, co dla siebie i swoich chciał zatrzymać – wybrał piękny miecz liściasty, siekierek kilka, młotów, nożyce, kilka pierścieni, dwa naszyjniki z wisiadłami… myślał i liczył, czy tego będzie dosyć.
Wtem Hengo zdjął z ławy dwa chrzęszczące naramienniki i podniósł je do góry.
– Staremu Wiszowi by się to zdało – zawołał – i przystało.
– Po co? – rzekł gospodarz. – Chyba, aby mi synowie włożyli do mogiły… Na wojnę iść już nie myślę, na to są chłopcy dorosłe66 – a doma – co mi po tym?
– Rzekliście do mogiły – odezwał się Hengo. – Niech was bogowie długo chowają – ano i do grobu to wziąć nie szkodzi… Wszak ci u was zwyczajem, że na stos się ubiera i zbroi, jak takiemu bogatemu kmieciowi przystało.
Stary ręką zamachnął w powietrzu.
– Co mi tam! – rzekł. – Chcieć i brać łatwo, ale co dać za to? Nie bardzośmy zapaśni67.
– Jużci choć bursztyn i skóry macie, bo wam tu do morza bliżej, a i w ziemi go tu kopiecie…
Wisz patrzał na drzwi, skąd się powrotu synów spodziewał. Ukazali się też wkrótce oba68, jeden dźwigając wór duży, drugi na plecach niosąc pęk spory skór różnych, powiązanych pyskami. Rozłożono to na ziemi, Niemiec chciwie w worku grzebać się zaczął, aż mu oczy błyszczały. Wydobywał po jednemu69 bryły mułem i ziemią okryte, gdzieniegdzie jasnymi obłamy połyskujące… W tych zdawał się świecić, jakby zamknięty płyn jakiś, który stężał i zmarzł na kamień. Skóry też zwierza zabitego zimą, włosem świeciły lśniącym, a gdy Niemiec palcami ich próbować zaczął, nic mu w nich sierści nie pozostawało.
Dopiero się targ rozpoczął, milczący, bez słowa… Hengo odkładał, co mieć pragnął, stary głową trząsł i odrzucał… Razy kilka tak liczono skóry i to, co na stole leżało, ważono w rękach kawały bursztynu, ujmowano i dodawano.
Wisz, to Niemiec trzęśli głową. Jeden to drugi coś ustępował, jeden narzucał, to drugi… Szło to powoli, niekiedy przestankami dzielone długimi, w ciągu których umowa zerwaną się zdawała. Hengo niby swój towar chciał pakować, chłopcy skóry brać zaczynali. Ociągano się z tym jednak, aż nareszcie Hengo rękę wyciągnął i stary w nią uderzył dłonią. Zgoda zawartą została. Wisz zgarnął licząc swój nabytek i natychmiast rozdzielać go począł, wśród powszechnych oznak radości. Ściskano go za kolana. Dwór cały odzywał się wykrzykami… Niemiec wiązał skóry i pakował bursztyny.
Pot mu ciekł z czoła, napił się wody i usiadł na ławie.
– Patrzcież no – odezwał się gospodarz. – ileśmy to wam dać musieli, a wiele70 od was bierzemy. We dwie garście się to zmieści. Czemu wasze ma być tak drogie, a nasze tak tanie?
Hengo uśmiechać się począł.
– Naprzód – rzekł – tom ci ja niemal stawił życie71, wioząc wam tu towar do dworu. Niezdrowo to przedzierać się lasami. A to, co ja wożę, tego ziemia nie rodzi, ani ludzie robią, ale duchy po pieczarach mieszkające, które małych człowieczków mają postać… Oni aż do wnętrzności ziemi za tym kruszcem wdzierać się muszą. Taki człowiek, jak ja, wiele świata przejechać musi, zanim się do nich dostanie i cokolwiek wyprosi. Ani dzień, ani dwa, ale miesiące i lata wędrować trzeba, nim się człowiek do nich dobije.
Życie się stawi72 co dzień i od dzikiego zwierza, i od obcych ludzi, którzy radzi złupić podróżnego. Choć się rzeki i góry, i parowy zna, często się zbłądzi, głodem przymrze, nie dośpi… a rad, kto wyjdzie ze skórą całą. Co za dziw, że dużo wziąć potrzeba. Wam w las pójść za zwierzem, którego u was pełno, to zabawka – bursztyn samo wyrzuca morze albo ziemia rodzi…
Wisz milczał słuchając. Parobcy i synowie rozstąpili się ku ognisku i w głąb świetlicy, każdy chwaląc tym, co otrzymał. Niewiasty szepcząc kryły się w komorze i jedna tylko córka gospodarza, piękna Dziwa, w przymkniętych drzwiach wyglądała ciekawie.
Rozmawiali powoli, słuchano ich pilnie.
– A jeśli wam tak ciężko i niebezpieczno – mówił stary – po co wędrujecie? Macie swoją chatę i pole?
Hengo brwi namarszczył.
– Dlaczego wy na łowy idziecie, choć zwierz bywa dziki? Człowiek się rodzi do swojego życia i odmienić go nie może. Nie tyle za bogactwami goni, co za dolą73 swoją, która go w świat pędzi. Narody całe płynęły nieraz kędyś ze wschodu… ze starych siedzib na nowe, albo to im tam ziemi brakło? Tak i mnie duch mój włóczyć się każe.
– A dużoście już świata zjeździli? – zapytał Wisz.
Hengo się uśmiechnął.
– Tak dużo, że nie zapamiętam, z ilu rzek piłem wodę, przez wiele74 gór wierzchołkim się przedzierał, widziałem dwa morza… a języków, którem słyszał, nie zliczę… a ludzi różnych…
– Przecież ze wszystkich narodów naszych pono najwięcej – odezwał się stary – My, Polanie, rozmówić się możemy i z tymi, co u Odry, i co nad Łabą siedzą, i z Pomorcami75, i z Ranami76 na Ostrowiu, i z Serby77, i z Chrobaty78, i Morawiany79, i aż do Dunaju… i dalej. A któż policzy… jest nas jako gwiazd na niebie.
– Hm!
63
64
65
66
67
68
69
70
71
72
73
74
75
76
77
78
79