Lalka, tom drugi. Болеслав Прус
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Lalka, tom drugi - Болеслав Прус страница 26
– Albo metal o jakie dziesięć procent lżejszy od powietrza, co?… – śmiał się Geist. Ciężar gatunkowy obalony… prawa natury podkopane, co?… Cha! cha!… Nic z tego wszystkiego. Prawa natury, o ile je znamy, nawet przy moich metalach pozostaną nietknięte. Rozszerzą się tylko nasze pojęcia o własnościach ciał i ich budowie wewnętrznej, no i rozszerzą się granice ludzkiej techniki.
– A ciężar gatunkowy? – spytał Wokulski.
– Posłuchaj mnie – przerwał mu Geist – a wnet zrozumiesz, na czym polega istota moich odkryć, chociaż, pośpieszam dodać, naśladować ich nie potrafisz. Tu nie ma ani cudów, ani oszustwa; tu są rzeczy tak proste, że pojąć je mógłby uczeń szkoły elementarnej.
Wziął ze stołu stalowy sześcian i podawszy go Wokulskiemu mówił:
– Oto jest decymetr sześcienny, pełny, odlany ze stali; weź go w rękę, ile waży?
– Z osiem kilogramów…
Podał mu drugi sześcian tej samej wielkości, również stalowy, pytając:
– A ten ile waży?
– No, ten waży z pół kilograma… Ale on jest pusty… – odparł Wokulski.
– Doskonale! A ta sześcienna klatka ze stalowego drutu ile waży? – spytał Geist podając ją Wokulskiemu.
– Ta waży kilkanaście gramów…
– Otóż widzisz – przerwał Geist. – Mamy trzy sześciany tej samej wielkości i z tego samego materiału, które jednak są nierównej wagi. A dlaczego? Gdyż w pełnym sześcianie jest najwięcej cząstek stali, w pustym mniej, a w drucianym najmniej. Wyobraź więc sobie, że udało mi się zamiast pełnych cząstek budować klatkowate cząstki ciał178, a zrozumiesz tajemnicę wynalazku. Polega on na zmianie budowy wewnętrznej materiałów, co nawet dla dzisiejszej chemii nie jest żadną nowością. Cóż, jakże tam?…
– Kiedy widzę okazy, wierzę – odparł Wokulski – kiedy pana słucham, rozumiem. Ale gdy wyjdę stąd… Rozłożył ręce w sposób desperacki.
Geist znowu otworzył szafę, poszukał, i wydobywszy mały skrawek metalu, barwą przypominającego mosiądz, podał Wokulskiemu mówiąc:
– Weź sobie to jako amulet przeciw powątpiewaniu o moim rozumie czy prawdomówności. Ten metal jest około pięciu razy lżejszy od wody, dobrze więc będzie ci przypominał naszą znajomość. Przy tym – dodał śmiejąc się – ma on wielką zaletę: nie obawia się żadnych odczynników chemicznych… Prędzej zniknie, aniżeli zdradzi mój sekret… A teraz idź już, panie Siuzę, odpocznij i namyśl się: co masz zrobić ze sobą?
– Przyjdę tu – szepnął Wokulski.
– O nie! nie zaraz!… – odparł Geist. – Jeszcze nie ukończyłeś swoich rachunków ze światem; a że i ja mam na parę lat pieniądze, więc nie nalegam. Przyjdziesz tu, kiedy ci już nic nie zostanie z dawnych złudzeń…
Niecierpliwie ścisnął go za rękę i popychał ku drzwiom. Na schodach pożegnał go jeszcze raz i cofnął się do laboratorium. Gdy Wokulski wyszedł na dziedziniec, furtka już była otwarta, a gdy wyminął ją i stanął obok swego fiakra, zatrzasnęła się.
Wróciwszy do miasta Wokulski przede wszystkim kupił złoty medalion, umieścił w nim skrawek nowego metalu i zawiesił na szyi jak szkaplerz179. Chciał przespacerować się, ale spostrzegł, że ruch uliczny męczy go; więc poszedł do siebie.
„Czemu ja się wracam? – szeptał. – Dlaczego nie idę do Geista do roboty?…”
Usiadł na fotelu i utonął we wspomnieniach. Widział sklep Hopfera, stołowe pokoje i gości, którzy drwili z niego; widział swoją maszynę o wieczystym ruchu i model balonu, któremu usiłował nadać kierunek. Widział Kasię Hopfer, która mizerniała z miłości dla niego…
„Do roboty!… Dlaczego ja nie idę do roboty?…”
Wzrok jego machinalnie padł na stół, gdzie leżał niedawno kupiony Mickiewicz.
„Ile ja to razy czytałem!…” – westchnął biorąc książkę do ręki.
Książka otworzyła się sama i Wokulski przeczytał:
„Zrywam się, biegnę, składam na pamięć wyrazy, którymi mam złorzeczyć okrucieństwu twemu, składane, zapomniane już po milion razy… Ale gdy ciebie ujrzę, nie pojmuję, czemu znowu jestem spokojny, zimniejszy nad głazy, aby goreć na nowo, milczeć po dawnemu…”180
„Teraz już wiem, przez kogo jestem tak zaczarowany…”
Uczuł łzę pod powieką, lecz pohamował się i nie splamiła mu twarzy.
„Zmarnowaliście życie moje… Zatruliście dwa pokolenia!… – szepnął. – Oto skutki waszych sentymentalnych poglądów na miłość.”
Złożył książkę i cisnął nią w kąt pokoju, aż rozleciały się kartki.
Książka odbiła się od ściany, spadła na umywalnię i ze smutnym szelestem stoczyła się na podłogę.
„Dobrze ci tak! tam twoje miejsce… – myślał Wokulski.– Bo któż to miłość przedstawiał mi jako świętą tajemnicę? Kto nauczył mnie gardzić codziennymi kobietami, a szukać niepochwytnego ideału?… Miłość jest radością świata, słońcem życia, wesołą melodią w pustyni, a ty co z niej zrobiłeś?… Żałobny ołtarz, przed którym śpiewają się egzekwie181 nad zdeptanym sercem ludzkim!”
Wtem nasunęło mu się pytanie:
„Jeżeli poezja zatruła twoje życie, to któż zatruł ją samą? I dlaczego Mickiewicz, zamiast śmiać się i swawolić jak francuscy pieśniarze, umiał tylko tęsknić i rozpaczać?
Bo on, tak jak i ja, kochał pannę wysokiego urodzenia182, która mogła stać się nagrodą nie rozumu, nie pracy, nie poświęceń, nawet nie geniuszu, ale… pieniędzy i tytułu…”
„Biedny męczenniku! – szepnął Wokulski. – Tyś oddał narodowi, coś miał najlepszego; lecz cóżeś winien, że przelewając w niego własną duszę, razem z nią przelałeś cierpienia, jakimi nasycali ciebie? To oni są winni twoim, moim i naszym nieszczęściom…”
Podniósł się z fotelu i ze czcią zebrał porozdzierane kartki.
„Nie dość, że byłeś umęczony przez nich, ale jeszcze miałbyś odpowiadać za ich występki?… To oni winni, oni, że twoje serce, zamiast śpiewać, jęczało jak dzwon rozbity.”
Położył się na kanapie i znowu myślał:
„Szczególny kraj, w którym od
178
179
180
181
182