Sanatorium Pod Klepsydrą. Bruno Schulz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sanatorium Pod Klepsydrą - Bruno Schulz страница 6

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Sanatorium Pod Klepsydrą - Bruno  Schulz

Скачать книгу

w mieszkaniu, na łup mych inspiracji. Adela przynosiła mi co dzień obiady i śniadania. Nie zauważałem jej obecności, gdy przystawała na progu odświętnie ubrana, pachnąc wiosną ze swoich tiulów i fularów50.

      Przez otwarte okno wpływały łagodne powiewy, napełniając pokój refleksem dalekich krajobrazów. Przez chwilę utrzymywały się w powietrzu te nawiane kolory jasnych dali i wnet rozpływały się, rozwiewały w cień błękitny, w tkliwość i wzruszenie. Powódź obrazów uspokoiła się nieco, wylew wizyj złagodniał i ucichł.

      Siedziałem na ziemi. Dookoła mnie leżały na podłodze kredki i guziczki farb, boże kolory, lazury dyszące świeżością, zielenie zbłąkane aż na kraniec zdziwienia. I gdy brałem do ręki czerwoną kredkę – w jasny świat szły fanfary szczęśliwej czerwieni, i wszystkie balkony płynęły falami czerwonych chorągwi, i domy ustawiały się wzdłuż ulicy w tryumfalny szpaler. Defilady strażaków miejskich w malinowych uniformach paradowały na jasnych, szczęśliwych drogach i panowie kłaniali się melonikami koloru czereśni. Czereśniowa słodycz, czereśniowy świegot szczygłów napełniał powietrze pełne lawendy i łagodnych blasków.

      A gdy sięgałem po błękitną barwę – szedł ulicami przez wszystkie okna odblask kobaltowej wiosny, otwierały się, dźwięcząc, szyby, jedna za drugą, pełne błękitu i ognia niebieskiego, firanki wstawały jak na alarm i przeciąg radosny i lekki szedł tym szpalerem wśród falujących muślinów i oleandrów51 na pustych balkonach, jak gdyby na drugim końcu tej długiej i jasnej alei ktoś zjawił się bardzo daleki i zbliżał się – promienny, poprzedzany przez wieść, przez przeczucie, zwiastowany przez loty jaskółek, przez wici52 świetliste, rozrzucane od mili do mili.

      III

      W same święta wielkanocne, z końcem marca lub z początkiem kwietnia, wychodził Szloma, syn Tobiasza, z więzienia, do którego zamykano go na zimę po awanturach i szaleństwach lata i jesieni. Pewnego popołudnia tej wiosny widziałem go przez okno, jak wychodził od fryzjera, który był w jednej osobie balwierzem, cyrulikiem53 i chirurgiem miasta, otwierał z dystynkcją54, nabytą pod rygorem więziennym, szklane, błyszczące drzwi fryzjerni i schodził z trzech drewnianych schodków, wyświeżony i odmłodzony, z wystrzyżoną dokładnie głową, w przykrótkim surduciku i podciągniętych wysoko kraciastych spodniach, szczupły i młodzieńczy mimo swoich czterdziestu lat.

      Plac Św. Trójcy był o tym czasie pusty i czysty. Po roztopach wiosennych i błotach, spłukanych później ulewnymi deszczami, pozostał teraz bruk umyty, wysuszony w wielu dniach cichej, dyskretnej pogody, w tych dniach wielkich już i może zbyt obszernych na tę wczesną porę, wydłużonych trochę nad miarę, zwłaszcza wieczorami, kiedy zmierzch przedłużał się bez końca, pusty jeszcze w swej głębi, daremny i jałowy w swym ogromnym oczekiwaniu.

      Gdy Szloma zamknął za sobą szklane drzwi fryzjerni, weszło w nie natychmiast niebo, jak we wszystkie małe okna tego piętrowego domu, otwartego ku czystej głębi cienistego nieboskłonu.

      Zszedłszy ze schodków, znalazł się całkiem samotny na brzegu wielkiej, pustej muszli placu, przez którą przepływał błękit nieba bez słońca.

      Ten wielki, czysty plac leżał owego popołudnia jak bania szklana, jak nowy nie zaczęty rok. Szloma stał na jego brzegu całkiem szary i zgaszony, zawalony błękitami, i nie śmiał łamać decyzją tej doskonałej kuli dnia nie zużytego.

      Tylko raz w roku, w dniu wyjścia z więzienia, czuł się Szloma tak czystym, nieobciążonym i nowym. Dzień przyjmował go wówczas w siebie umytego z grzechów, odnowionego, pojednanego ze światem, otwierał przed nim z westchnieniem czyste kręgi swych horyzontów, uwieńczone cichą pięknością.

      Nie śpieszył się. Stał na krawędzi dnia i nie śmiał przekroczyć, przekreślić swym drobnym, młodym, lekko utykającym chodem tej łagodnie sklepionej konchy55 popołudnia.

      Przejrzysty cień leżał nad miastem. Milczenie tej trzeciej godziny po południu wydobywało z domów czystą biel kredy i rozkładało ją bezgłośnie, jak talię kart, dookoła placu. Obdzieliwszy go jedną turą, napoczynało już nową, czerpiąc rezerwy bieli z wielkiej, barokowej fasady Św. Trójcy, która, jak zlatująca z nieba ogromna koszula Boga, pofałdowana w pilastry56, ryzality57 i framugi58, rozsadzona patosem wolut59 i archiwolt60, porządkowała na sobie w pośpiechu tę wielką wzburzoną szatę.

      Szloma podniósł twarz, wietrząc w powietrzu. Łagodny powiew niósł zapach oleandrów, zapach świątecznych mieszkań i cynamonu. Wtedy kichnął potężnie swym sławnym, potężnym kichnięciem, od którego gołębie na odwachu61 policji zerwały się przestraszone i wzleciały. Szloma uśmiechnął się do siebie: Bóg dawał znać przez wstrząs jego nozdrzy, że wiosna nastała. Był to znak pewniejszy niż przylot bocianów, i odtąd dni miały być przetykane tymi detonacjami, które zagubione w szumie miasta, to bliżej, to dalej glosowały62 jego zdarzenia swym dowcipnym komentarzem.

      – Szloma! – zawołałem, stojąc w oknie naszego niskiego piętra.

      Szloma dostrzegł mnie, uśmiechnął się swym miłym uśmiechem i zasalutował.

      – Jesteśmy teraz sami w całym rynku, ja i ty – rzekłem cicho, gdyż wydęta bania nieba rezonowała jak beczka.

      – Ja i ty – powtórzył ze smutnym uśmiechem – jak pusty jest dziś świat.

      – Moglibyśmy podzielić go i nazwać na nowo – taki leży otwarty, bezbronny i niczyj. W taki dzień podchodzi Mesjasz aż na brzeg horyzontu i patrzy stamtąd na ziemię. I gdy ją tak widzi białą, cichą, z jej błękitami i zamyśleniem, może się zdarzyć, że mu się zgubi w oczach granica, niebieskawe pasma obłoków podłożą się przejściem i sam nie wiedząc, co czyni, zejdzie na ziemię. I ziemia nawet nie zauważy w swej zadumie tego, który zszedł na jej drogi, a ludzie obudzą się z popołudniowej drzemki i nie będą nic pamiętali. Cała historia będzie jak wymazana i będzie jak za prawieków, nim zaczęły się dzieje.

      – Czy Adela jest w domu? – zapytał z uśmiechem.

      – Nie ma nikogo, wejdź do mnie na chwilę, pokażę ci moje rysunki.

      – Jeżeli nie ma nikogo, nie odmówię sobie tej przyjemności. Otwórz mi.

      I rozglądając się w bramie na obie strony ruchem złodzieja, wszedł do środka.

      IV

      – To są kapitalne rysunki – mówił, oddalając je od siebie gestem znawcy. Jego twarz rozjaśniła się refleksami kolorów i świateł. Czasami zwijał dłoń dookoła oka i patrzył przez tę zaimprowizowaną lunetę, ściągając rysy w grymas pełen powagi i znawstwa.

      – Można

Скачать книгу


<p>50</p>

fular – cienka jedwabna chustka. [przypis edytorski]

<p>51</p>

oleander – wiecznie zielony krzew o skórzastych liściach. [przypis edytorski]

<p>52</p>

wici (daw.) – wezwanie na wojnę w formie gałązek (witek). [przypis edytorski]

<p>53</p>

cyrulik – fryzjer wykonujący również proste zabiegi medyczne. [przypis edytorski]

<p>54</p>

dystynkcja – tu: dystyngowane zachowanie. [przypis edytorski]

<p>55</p>

koncha – muszla. [przypis edytorski]

<p>56</p>

pilaster – dekoracyjny płaski filar połączony ze ścianą. [przypis edytorski]

<p>57</p>

ryzalit – wysunięta naprzód część fasady. [przypis edytorski]

<p>58</p>

framuga – rama, do której przymocowane jest okno lub skrzydło drzwi. [przypis edytorski]

<p>59</p>

woluta – ornament architektoniczny w formie zwoju lub spirali. [przypis edytorski]

<p>60</p>

archiwolta – dekoracyjny łuk oparty na małym gzymsie. [przypis edytorski]

<p>61</p>

odwach – posterunek. [przypis edytorski]

<p>62</p>

glosować – umieszczać notatki lub dopiski na marginesie. [przypis edytorski]