Pustelnia parmeńska. Стендаль

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pustelnia parmeńska - Стендаль страница 10

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Pustelnia parmeńska - Стендаль

Скачать книгу

armaty grają, nie pokazuje się nigdy złota. Ot – rzekła – masz tu osiemnaście franków pięćdziesiąt centymów: śniadanie kosztowało cię trzydzieści su. Teraz znajdziemy niebawem jakie konie na sprzedaż. Jeżeli konik mały, dasz za niego dziesięć franków, w żadnym zaś razie nie więcej niż dwadzieścia, choćby to był koń samego świętego Jerzego.

      Gawędę przerwała kobieta, która szła przez pola i przecięła im drogę.

      – Hop, hop, hej! – krzyknęła do markietanki – hej, Małgoś! Szósty szwoleżerów jest na prawo!

      – Musimy się rozstać, mały – rzekła markietanka do naszego bohatera – ale doprawdy żal mi cię; udałeś mi się, psiakość! Nic nie wiesz, nic nie umiesz, zmiotą cię, jak Bóg na niebie! Chodź do szóstego szwoleżerów!

      – Wiem dobrze, że nic nie umiem – rzekł Fabrycy – ale chcę się bić i mam zamiar iść tam, aż do tego białego dymu.

      – Patrz, jak ten koń strzyże uszami! Skoro znajdzie się tam, ta chabeta weźmie na kieł, puści się galopa i Bóg wie dokąd cię zaniesie. Chcesz dobrej rady? Skoro dojdziesz tam, gdzie się biją, podnieś jaką fuzję i ładownicę, stań w szeregu z żołnierzami i rób wszystko jak oni. Ale, Boże drogi, idę o zakład, że ty nie potrafisz nawet odgryźć ładunku.

      Fabrycy, bardzo dotknięty, wyznał wszelako nowej przyjaciółce, że zgadła.

      – Biedny mały, zabiją go od razu, jak mi Bóg miły! Musisz iść ze mną – rzekła markietanka stanowczo.

      – Ja chcę się bić.

      – Będziesz się bił, nie bój się; szósty szwoleżerów to chwaty; jest dziś zresztą robota dla wszystkich.

      – A kiedyż zajdziemy do pułku?

      – Za kwadrans najdalej.

      „Pod opieką tej zacnej kobiety – pomyślał Fabrycy – mimo mej nieświadomości nie wezmą mnie za szpiega i będę się mógł bić.”

      W tej chwili armaty zagrały mocniej, jeden strzał następował po drugim.

      – Istny różaniec – rzekł Fabrycy.

      – Można już rozróżnić salwy – rzekła markietanka, podcinając konika, wyraźnie podnieconego bitwą.

      Skręciła na prawo i puściła się na przełaj przez łąki; błota było na pół łokcia; wózek omal nie ugrzązł, Fabrycy musiał go popychać. Koń upadł mu dwa razy; niebawem droga stała się suchsza, biegnąc jedynie ścieżką wśród murawy. Nim Fabrycy ujechał pięćset metrów, koń zatrzymał się: trup leżał w poprzek ścieżki przyprawiając o wzdrygnięcie jeźdźca i wierzchowca.

      Twarz Fabrycego, zazwyczaj blada, przybrała odcień zielony; markietanka przyjrzawszy się trupowi mruknęła do siebie: „to nie z naszej dywizji.” Następnie, spojrzawszy na naszego bohatera, parsknęła śmiechem.

      – Cha, cha! malcze! – wykrzyknęła. – Nie cacy?

      Fabrycy stał zdrętwiały. Najbardziej uderzyły go straszliwie brudne nogi trupa, którego już obdarto z trzewików, zostawiając mu jedynie nędzne spodnie splamione krwią.

      – Chodź no – rzekła markietanka – zejdź z konia, musisz się przyzwyczaić. O, patrz! – wykrzyknęła. – Dostał w samą głowę!

      Kula, wszedłszy w okolicy nosa, wyszła przeciwną skronią, zniekształcając ohydnie trupa; jedno oko miał otwarte.

      – Złaźże, malcze, i weź go za rękę, zobaczymy, czy cię uściśnie.

      Bez wahania, mimo iż wpółomdlały ze wstrętu, Fabrycy zeskoczył z konia, ujął trupa za rękę i wstrząsnął nią mocno; po czym stał chwilę jak martwy: czuł, że nie ma siły wsiąść na konia. Najbardziej przejmowało go wstrętem to otwarte oko.

      „Markietanka pomyśli, że jestem tchórz” – myślał z goryczą. Ale niepodobna mu było uczynić kroku; upadłby. Była to straszna chwila; Fabrycy czuł, że bliski jest wymiotów. Markietanka spostrzegła to, skoczyła żwawo i podała mu bez słowa kieliszek wódki, którą wypił jednym haustem; po czym mógł wsiąść na konia i jechał dalej w milczeniu. Markietanka spoglądała nań od czasu do czasu spod oka.

      – Będziesz się bił jutro, mały – rzekła wreszcie – dziś zostaniesz ze mną. Sam widzisz, że musisz nawyknąć.

      – Właśnie że nie; ja chcę się bić zaraz! – wykrzyknął nasz bohater z ponurą zawziętością, która spodobała się markietance. Huk stawał się coraz mocniejszy i jakby bliższy. Strzały zlewały się w jeden basowy pomruk; nie było żadnej pauzy między jednym strzałem a drugim, a na tle tego ciągłego basu, przypominającego łoskot dalekiego strumienia, można było rozróżnić salwy karabinowe.

      W tej chwili droga zapuściła się w mały gaik. Markietanka ujrzała kilku naszych biegnących pędem w jej stronę; zeskoczyła lekko z wózka i ukryła się o kilkanaście kroków od drogi. Zaszyła się w jamę powstałą po wyrwie wielkiego drzewa. „Pokaże się – pomyślał Fabrycy – czy jestem tchórz!” Stanął koło opuszczonego wózka i wydobył szablę. Żołnierze nie zwrócili nań uwagi i przebiegli pod samym lasem, na lewo od drogi.

      – To nasi – rzekła spokojnie markietanka, wracając zdyszana do wózka.

      – Gdyby twój koń zdolny był galopować, posłałabym cię naprzód aż na skraj lasu, zobaczyć, czy jest kto na równinie.

      Fabrycy nie dał sobie dwa razy powtarzać, ułamał witkę topolową, odarł ją z liści i zaczął okładać konia co sił; szkapa puściła się chwilę galopem, po czym wróciła do truchcika. Markietanka wypuściła konia galopem.

      – Czekaj no, czekaj! – krzyczała za Fabrycym.

      Niebawem znaleźli się oboje w otwartym polu. Dotarłszy na skraj łąki, usłyszeli straszliwy hałas, armaty i karabiny grały ze wszystkich stron, na prawo, na lewo, z tyłu. Ponieważ lasek, z którego wyjechali, rósł na wzgórku na jakie osiem lub dziesięć stóp nad równiną, ujrzeli dość wyraźnie kawałek bitwy; ale właściwie na łączce nie było nikogo. Łąkę tę odcinał, o jakie tysiąc kroków, długi rząd bujnych wierzb; nad tymi wierzbami widać było biały dym, który niekiedy wzbijał się krętą smugą ku niebu.

      – Gdybym tylko wiedziała, gdzie jest mój pułk – mówiła markietanka, skłopotana. – Nie możemy jechać przez tę łąkę. Słuchaj, ty – rzekła do Fabrycego – jeżeli natkniesz się na wroga, bierz go od razu sztychem, nie baw się w rąbaninę.

      W tej chwili markietanka spostrzegła czterech żołnierzy, o których mówiliśmy wyżej: wychylili się z lasu na równinę na lewo od drogi. Jeden był konno.

      – To coś dla ciebie – rzekła do Fabrycego. – Hej tam! – krzyknęła do tego, który był na koniu – chodź no się napić kieliszek wódki. – Żołnierze zbliżyli się. – Gdzie jest szósty szwoleżerów?! – krzyknęła.

      – Tam, o pięć minut stąd, nad kanałem, za wierzbami: ubili im pułkownika Macon.

      – Chcesz

Скачать книгу