Wyspa skarbów. Роберт Льюис Стивенсон
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wyspa skarbów - Роберт Льюис Стивенсон страница 5
– Jim! – zagadnął nareszcie – widziałeś dziś tego żeglarza?
– Czarnego Psa? – zapytałem.
– Ee! Czarnego Psa! – żachnął się. – To wprawdzie zły człowiek, lecz są jeszcze gorsi, którzy nim się wyręczają. Ale jeżeli w żaden sposób nie będę mógł czmychnąć, a oni przyślą mi czarną plamę, pamiętaj, że idzie im o starą skrzynię marynarską; wtedy dosiądziesz konia – umiesz przecież? hę? – A więc dosiądziesz konia i popędzisz do – dobrze! tak, niech tak będzie! – do tego wiecznego partacza, doktora, i powiesz mu, żeby zagwizdał na swoich piesków – urzędników, policjantów czy jak tam się zowią – niech wylądują w gospodzie „Pod Admirałem Benbow”, niech capną całą hałastrę starego Flinta, młodych czy starych, wszystko, co jeszcze pozostało. Byłem pierwszym majtkiem w załodze, byłem bosmanem starego Flinta i jestem jedynym człowiekiem, który zna owo miejsce. On podał mi je w Savannah, gdy leżał w śmiertelnej chorobie, całkiem jak ja w tej chwili – widzisz? Lecz nie wypaplaj tego, aż oni przyślą mi czarną plamę albo aż zobaczysz powtórnie Czarnego Psa lub marynarza z jedną nogą – przede wszystkim jego, pamiętaj, Jim.
– Ale cóż to za „czarna plama”, kapitanie? – zapytałem.
– To ich pozew, kamracie. Powiem ci, gdy przyślą. Lecz proszę cię, Jimie, czuwaj pilnie, a podzielę się z tobą po połowie; słowo honoru ci daję.
Jeszcze przez chwilę bredził, a głos jego stawał się coraz słabszy. Po chwili podałem mu lekarstwo, które przyjął jak dziecko, zauważywszy przy tym:
– Jeżeli kiedy było potrzeba leków marynarzowi, to z pewnością mnie.
W końcu zmógł go ciężki, podobny do omdlenia sen, w którym go pozostawiłem. Nie wiadomo, jakbym się zachował, gdyby wszystko szło zwykłym trybem. Prawdopodobnie opowiedziałbym doktorowi całą historię, gdyż byłem w śmiertelnym strachu, że kapitan pożałuje swych zwierzeń i zabije mnie. Lecz gdy to wszystko się działo, nagle tego samego wieczoru mój biedny ojczulek rozstał się z tym światem, to zaś usunęło na bok wszystkie inne sprawy. Nasz naturalny ból i ciągłe odwiedziny sąsiadów, kłopoty związane z pogrzebem oraz równoczesna konieczność zajmowania się gospodą – wszystko to tak mnie pochłaniało, że nie miałem zgoła czasu, żeby myśleć o kapitanie, a tym mniej, by się go obawiać.
Jednakże nazajutrz rano, jak można się było spodziewać, zszedł on na dół i jak zwykle spożywał posiłki; jadł mało, za to – obawiam się – nad zwykłą miarę raczył się rumem, gdyż sam dobierał się do szynkwasu robiąc srogie miny i parskając przez nos, tak iż nikt nie miał odwagi wejść mu w drogę. Wieczorem w przeddzień pogrzebu upił się jak zwykle. W domu żałoby niezmiernie przykro brzmiała nuta jego ohydnej śpiewki marynarskiej, ale pomimo jego słabości czuliśmy wszyscy śmiertelną przed nim trwogę, doktor zaś właśnie podówczas wyjechał nagle do chorego o wiele mil od nas i po śmierci ojca nie zjawił się w pobliżu naszego domu. Powiedziałem, że kapitan był osłabiony; w istocie wydawało się, że zamiast odzyskać siły, coraz bardziej je tracił. Gramolił się po schodach to na dół, to do góry lub przechadzał się z jadalni do szynkwasu i znów z powrotem, niekiedy zaś wytykał nos za drzwi, by zaczerpnąć powietrza morskiego; wtedy trzymał się ściany, jak gdyby szukał oparcia, a oddychał ciężko i powoli jak człowiek stojący na stromym szczycie górskim. Nigdy nie zwracał się specjalnie do mnie i sądzę, że z pewnością zapomniał o wyznaniach poczynionych w przystępie szczerości; lecz w usposobieniu stał się bardziej dziwaczny i o ile mu słabość pozwalała, bardziej popędliwy niż dotąd. Gdy był pijany, napędzał nam obecnie strachu w ten sposób, że wyciągał kordelas z pochwy i kładł go przed sobą na stole. W gruncie rzeczy jednak mało zważał na ludzi i był jakby zamknięty w swych myślach, a raczej w swym obłąkaniu. Razu pewnego, ku wielkiemu naszemu zdumieniu, zagwizdał niespodziewanie odmienną melodię jakby jakiejś sielskiej piosenki miłosnej, której pewno nauczył się w dzieciństwie, zanim zbratał się z morzem. Tak się rzeczy miały, aż nazajutrz po pogrzebie, w dzień posępny, mglisty i mroźny – była może godzina trzecia po południu – gdy wyszedłszy przed drzwi, pełen żałosnych wspomnień o nieboszczyku ojcu, ujrzałem nieopodal jakiegoś człowieka wlokącego się drogą. Był niewątpliwie ślepy, gdyż obmacywał kijem drogę przed sobą, a ponad jego oczyma i nosem zwieszał się wielki zielony daszek; poza tym był zgarbiony, jakby wiekiem czy niemocą, a odziany w przydługi i postrzępiony od starości płaszcz marynarski z kapturem, który nadawał mu wygląd wielce dziwaczny.
W życiu nigdy nie widziałem okropniejszej poczwary. Zatrzymał się na chwilę przed gospodą i podnosząc głos, tonem jakiejś dziwacznej kantyczki10, rzucił w przestrzeń te słowa:
– Może jakaś litościwa osoba powie biednemu ciemnemu człowiekowi, który postradał drogocenny dar wzroku w zaszczytnej obronie swej ojczyzny Anglii i miłościwie nam panującego króla Jerzego, gdzie i w jakiej okolicy tego kraju znajduję się w tej chwili?
– Jesteś, dobry człowieku, koło gospody „Pod Admirałem Benbow”, nad zatoką Black Hill – przemówiłem.
– Słyszę głos – rzekł ów – głos młodzieńczy, ale człowieka nie widzę. Mój miły, młody przyjacielu, czy nie podasz mi ręki i nie wprowadzisz mnie do wnętrza gospody?
Ledwie wyciągnąłem dłoń, a ta straszna, słodko mówiąca i oczu pozbawiona stwora ścisnęła mi ją nagle jak w kleszczach. Byłem tak przejęty trwogą, iż usiłowałem się wyrwać, lecz ślepiec jednym ruchem ręki przyciągnął mnie do siebie, mówiąc:
– A teraz, mój chłopcze, zaprowadź mnie do kapitana.
– Łaskawy panie – odrzekłem – słowo daję, że nie mogę się odważyć na to.
– O, cóż znowu?! – zaszydził. – Prowadź mnie natychmiast albo ci pogruchocę ramię.
To mówiąc tak mi wykręcił ramię, że aż zawrzasłem z bólu.
– Łaskawy panie – wyjąkałem – mam tu na względzie jedynie pańskie dobro. Kapitan nie jest już tym, czym był niegdyś. Siedzi tam z dobytym kordelasem. Inny człowiek…
– Dalej, jazda, ruszaj! – przerwał mi ów; nie słyszałem nigdy głosu tak okrutnego, zimnego i obrzydliwego jak głos tego ociemniałego człowieka. Odczuwałem większy strach niż ból; stałem się uległy woli żebraka, wszedłem prosto przez drzwi do jadalni, gdzie siedział nasz schorzały stary korsarz, pijany jak bela. Ślepiec postępował tuż za mną, trzymając ramię moje w swej żelaznej pięści i przytłaczając mnie ciężarem, który zaledwie mogłem wytrzymać.
– Prowadź mnie wprost do niego, a gdy mnie spostrzeże, zawołaj: „Oto twój przyjaciel, Billu!” Jeżeli tego nie uczynisz, zrobię ci tak – i ścisnął mnie tak mocno, iż myślałem, że omdleję. Wśród tego takim lękiem przejmował mnie ów ślepy żebrak, iż zapomniałem o strachu przed kapitanem; otworzywszy więc drzwi do jadalni, bez wahania, choć drżącym głosem, wykrzyknąłem polecone mi słowa.
Biedny kapitan podniósł oczy; w jednej chwili rum wyszumiał mu z głowy, a wzrok stał się trzeźwy i przytomny. Na twarzy jego uwydatniała się nie tyle trwoga, ile jakaś śmiertelna niemoc. Poruszał się chcąc powstać, lecz zdaje się, że zabrakło mu sił.
– No,
10