Głodne kamienie. Rabindranath Tagore
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Głodne kamienie - Rabindranath Tagore страница 7
– Spisałem wczoraj testament. Czym ci go pokazał? Doprawdy nie mogę sobie przypomnieć…
– Nie masz potrzeby pokazywać mi go, Dżatinie.
– Gdy matka zmarła, nie posiadałem nic. Tyś mnie żywiła i wychowywała. Dlatego sądzę…
– Głupstwo, mój drogi. Miałam tylko ten dom i trochę pieniędzy. Resztę zarobiłeś sam.
– Ale ten dom…
– Nic nie znaczy! Przybudowałeś doń tyle, że dziś trudno poznać, gdzie był mój dom.
– Jestem pewny, że miłość Mani ku tobie…
– Tak… tak, Dżatinie. Spróbuj teraz trochę zasnąć!
– Jeśli całe swe mienie zapisałem Mani, to w praktyce pozostanie ono twoim, Maszi. Ona wszakże we wszystkim jest ci powolna…
– Czemuż dręczysz się tym wszystkim, mój drogi?
– Wszystko, co mam, zawdzięczam tobie. Ujrzawszy mój testament nie myśl ni przez chwilę…
– Cóż za przypuszczenie, Dżatinie? Sądzisz więc, że mogłabym ci brać za złe, że dajesz Mani to, co jest twoją własnością? Wszakże nie jestem tak małostkowa!
– Ale ty także…
– Przestań, Dżatinie, bo się pogniewam! Chcesz mnie pocieszyć pieniędzmi?
– Ach, moja Maszi! Jakże chętnie dałbym ci coś, co lepsze o wiele od złota!
– Uczyniłeś to już, i w ogromnej nawet mierze! Wypełniłeś całe moje samotne życie! Było to wielkie szczęście i myślę, że musiałam na nie chyba zasłużyć w poprzednim swoim życiu. Dałeś mi tyle, że teraz, gdy to życie nic mi już dać nie może, nie będę się wcale żaliła. Tak… tak… Zapisz Mani wszystko, dom, pieniądze, powozy i posiadłość rolną… Dla mnie byłoby to zbyt wielkim ciężarem.
– Wiem, że utraciłaś upodobanie w uciechach tego świata. Ale Mani tak młoda…
– O nie! Nie mów tego! Słusznie czynisz, pozostawiając jej majątek, ale co do uciech życia…
– Wszakże ma do nich prawo, Maszi!
– Nie, nie będzie mogła z nich korzystać z powodu brzemienia bólu po twej stracie. Wydadzą jej się marnością, garstką pyłu…
Dżatin umilkł. Nie mógł rozstrzygnąć, czy to prawda, czy nie, i nie wiedział, czy ma żałować, że świat bez niego wyda się Mani wstrętny.
Westchnął i powiedział: „Tego, co rzeczywiście warte coś, nie możemy zapisać nikomu!”.
– Niemałe są to rzeczy, które dajesz, mój drogi, i pragnę tylko, by ona zrozumiała wartość tego, co dostaje.
– Daj mi jeszcze trochę soku z granatu, Maszi, pić mi się chce bardzo! Więc naprawdę Mani przyszła wczoraj do mnie?
– Tak, była, ale właśnie spałeś wtedy. Długo siedziała u twego wezgłowia i chłodziła cię wachlarzem. Potem odeszła, by naprawić twą bieliznę.
– To ślicznie! Zdaje mi się, że właśnie w tej chwili śniłem, iż Mani usiłuje wejść do pokoju. Drzwi były tylko przyparte, ona popychała je, ale nie chciały się otworzyć. Maszi, posuwasz się za daleko, powinnaś ją uwiadomić, że ja umrę. Inaczej śmierć moja będzie dla niej straszliwym ciosem.
– Czekaj no! Położę ci ten szal na kolanach. Masz zimne nogi.
– Nie, Maszi! Nie mogę tego znieść.
– Czy wiesz, Dżatinie, że to Mani utkała ten szal? Pracowała pilnie w porze, kiedy powinna była kłaść się spać. Dopiero wczoraj skończyła go.
Dżatin pogładził szal czule. Dotykał jedwabistej miękkiej wełny i wydawało mu się, że trzyma w ręku dłoń Mani. Noc w noc tkała go i miłosne, dobre myśli wplatała w tę robotę. Szal nie był z wełny, ale składał się cały z dotknięć Mani. Gdy Maszi okryła mu szalem nogi, wydało mu się przeto, że pieści je Mani.
– Maszi! Zdaje mi się, że Mani nie umie tkać! W każdym razie nie cierpi tej roboty!
– Kobieta uczy się z łatwością robót ręcznych. Naturalnie musiałam jej pokazać, jak się ma brać do rzeczy. Narobiła też mnóstwo omyłek i pospuszczała mnóstwo oczek.
– To nic, to nic… Nie poślemy tego szala na wystawę paryską! Mimo pomyłek grzeje mi doskonale nogi!
Dżatin zaczął sobie w duchu malować, jak wyglądać musiała Mani przy pracy, jak popełniała omyłki, gubiła osnowę i nie mogła dojść do końca z robotą. A mimo to każdego wieczoru pracowała cierpliwie. Jakież to wzruszające widowisko! I znowu począł gładzić szal z rozrzewnieniem.
– Maszi, czy przyszedł lekarz?
– Tak, jest na dole. Chce zostać na noc tutaj.
– Powiedz mu, że to jest bezcelowe. Nie chcę też nasennego środka. Nie daje mi on spoczynku, a czuję się tylko gorzej po nim. Pozwól mi czuwać… dobrze? Wiesz, Maszi, że ślub nasz odbył się w maju, w noc, kiedy księżyc był w pełni. Jutro przypada rocznica tego dnia i na niebie ukażą się te, co wówczas, gwiazdy. Mani pewnie o tym zapomniała. Chciałbym jej to przypomnieć… zawołaj ją tu na chwilę! Czemuż milczysz? Pewnie ci lekarz powiedział, że jestem tak słaby, że każde wzruszenie… ale zapewniam cię, Maszi, że ta kilkuminutowa rozmowa z nią tak mnie uspokoi, iż nie będę potrzebował brać nasennego środka. Maszi, nie płaczże tak strasznie! Czuję się całkiem dobrze, serce moje tak radosne dzisiaj, jak może nigdy dotąd nie było. Dlatego chciałbym zobaczyć Mani! Nie… nie, Maszi… nie mogę znieść twego okropnego łkania. Przez kilka dni ostatnich byłaś taka spokojna… Cóż ci się stało nagle?
– Ach, Dżatinie! Myślałam, że wypłakałam już moje łzy, ale płyną… płyną… i nie mogę ich powstrzymać.
– Zawołaj Mani! Chcę jej przypomnieć rocznicę naszego ślubu, tak, by jutro…
– Idę… już idę! Szombhu będzie czuwał pod drzwiami. Zawołaj go, gdyby ci czego było potrzeba.
Maszi poszła do sypialni Mani i padła, łkając na podłogę. „O przyjdźże, przyjdź!” – wołała. – „Bodaj ten jeden raz przyjdź, istoto bez serca. Spełń ostatnią prośbę tego, który ci dał wszystko, co posiadał. Umiera już! Nie zadaj mu ostatniego ciosu!”.
Dżatin posłyszał w korytarzu kroki i zawołał:
– Mani!
– To ja, Szombhu! Czy mój pan raczył mnie wołać?
– Powiedz twej pani, by tu przyszła!
– Kto ma przyjść, panie?