Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski страница 5
– Nie lada sobaki, bodaj kędyś z dalekiego kraju – nie nasze. – Młody pytania jakby nie słuchał. Wtedy mnich domyśliwszy się, że się oni z sobą nie porozumieją, odezwał się swą mową do starego rycerza.
– Zapytajcie no gospodarza, ten wam powie kto u niego gości, znać go musi.
Skinął rycerz na stojącego opodal Mikułę, ten się zbliżył.
– Kto jest ten ze psy? zkąd?
– Obcy – odparł Mikuł – nie znam go.
Nie było więc rady, obrzuciwszy go znowu oczyma ciekawemi, mnich z rycerzem rozmowę daléj ciągnęli.
– Niepocześnie odziany, mówił stary półgłosem, ale może być i nie prosty człek, bo mi się nawet nie pokłonił. Musi w okolicy mieszkać, choć go tu nie znają, boć ze psy pewnie z łowów jedzie.
– Szkoda, że języka waszego mało znam – rzekł mnich swoją mową, dobyłbym z niego zaraz kto jest.
– Ojcze przewielebny – odparł śmiejąc się zdala stojący młody, jeżeli o mowę chodzi, jać waszą rozumiem niczego, i tę którą daléj na południu mówią i tę co nią szwaby szwargoczą.
Posłyszawszy to oba i mnich – i rycerz głośno się rozśmieli, a stary zaraz powstał rękę wyciągając.
– Siadajcież, bracie, z nami, zawołał – po mowie znać, że do nas należycie. – Suknia mnie zwiodła – staremu nie miejcie za zło.
Młody wnet rozchmurzywszy twarz powoli, z poszanowaniem do stołu przystąpił. Naprzód mnicha w rękę pocałował, potém staremu się pokłonił, aż z boku na ławie, jak młodemu przystało, zajął miejsce.
II
Mnichowi tak jakoś raźno było, że dla gęby towarzyszów znalazł, z któremi się mógł rozmówić, że mu się już nazad do wozu nań oczekującego nie chciało: Miód popijał, coraz o stół kubkiem stukając; śmiała mu się twarz szeroka, zwracał się na przemiany to ku staremu, to do młodego, rozparł wygodnie plecy do ściany przyłożywszy, i tak gwarzył, jakby już w refektarzu swym spoczywał.
– Do klasztoru mi nie pilno – mówił – jest ci komu na chwałę Bożą w chórze zaśpiewać, a i do wszelakiéj roboty braci dosyć. Trochę się na swobodę wyrwawszy człeku raźniéj, zapomni choć, że tę czarną suknię nosi i głowę ma wygoloną.
– A dawnoście tu u nas w tym kraju? zapytał stary.
– Już bo lat kilka – mówił mnich, – wydały mi się wiekiem prawie. Choć z kraju Gallów jestem rodem, żyłem wprzódy na Monte Cassino, w italskiéj ziemi, gdzie dobre wino rośnie. Nie po dobréj woli się w te wasze puszcze zabłąkałem, posłali mnie ojcowie pod obedjencyą. Jeszczeż lato jak lato, jesień pół biedy, ale zima pół roku i duszę ze człeka wymraża!
Westchnął ciężko.
– Co za kraj! co za powietrze! – dodał – niedźwiedziom tu żyć, którym pan Bóg dał futra królewskie, nie nam gołym ludziskom.
– Jam téż – przerwał stary – tułając się po świecie odwykł był od swéj ziemi i nieba, marznę téż i ja – ano niczém mróz, gdyby ludzkie serca cieplejsze były. Westchnął z kolei, oczy w ziemię wlepiwszy.
– Jakże tu ludzie ciepli być mają, odezwał się jowjalnie mnich, krew w nich zastyga od chłodu. Gdyby choć jak bobaki zimę przesypiać mogli?
Zwrócił się do młodego.
– Wyście téż pewnie kędy daléj bywali, gdy językiem cudzym dobrze mówicie? – Zapytał stary.
– Trochę, trochę – począł młody, – więcéjbym światu jeszcze zobaczyć pragnął, ale to z pomocą Bożą kiedyś się uczyni.
Mnich tymczasem coś sobie półgłosem podśpiewywał po łacinie, nogą bujając w powietrzu. Kubek w dłoni trzymał, i miód posmoktywał, patrzał na Samichę, która ogień pośrodku izby roznieciwszy, warzyć coś poczynała.
– Wyście się tu porodzili – począł – wam tu znośnie, ba i dobrze być może; dla nas gorsza więzienia ta ziemia. Niema czém pocieszyć ni oka, ni duszy. Morza nie ujrzeć, szumu jego nie posłyszeć, gór niebotycznych nigdzie, równiny jak na dłoni, lasy a lasy i lasy na nich szumią, rzeki ospałe płyną jakby się pomęczyły, błoto i piasek! piasek a błoto! Na drzewach nędzne szyszki rosną, wino choć go sadź i chuchaj nie dojrzeje – kraj wasz nie dla ludzi!
– Wybyście się nań skarżyć nie powinni, – przerwał stary – wam tu mało nie jak w raju. Ziemi, pól, wody, lasu, służby do nich macie dostatkiem i do woli. Królowie, książęta, my téż dajemy wam wszyscy, biskupi na rękach noszą – toż królujecie u nas!!
– A cobyście téż wy bez nas poczęli? – zawołał mnich, oczyma mrugając. – Gdyby nie Włosi, nie Francuzi, potroszę i Niemcy, pana Boga byście nie znali, któżby u was wiarę Chrystusową krzewił? Waszych duchownych tyle tylko prawie macie co po wsiach, po plebaniach siedzą i niezgorzéj katechizm umieją – nie wiele co więcéj. Jak książkę na wagę złota, tak i nauczycieli do niéj na wagę złota kupować musicie, inaczéj byście po wiek wieków w ciemnościach zostali.
– Juści téż do tego powoli przychodzimy, – odezwał się młody, – że swoich księży i biskupów mieć będziemy przecie.
– A coby biskupi wasi i księża bez nas zrobili! – odparł Francuz. – Wasi polscy biskupi nie wiele znają, księża jeszcze mniéj, po chałupach z dziećmi i żonami siedzą, do stodół zboże ściągają, pociechy z nich nie wiele.
Zaśmiał się.
Oba przy nim siedzący posępnie jakoś zamilkli.
– Nie mówię zła na nikogo – dorzucił mnich gadatliwy, – a uchowaj Boże przeciw ks. Janika z Brzeźnicy pasterza waszego… Toć zacny pan! zacny pan. – Wszelako coby on poczynał bez Roberta Archidiakona?? hę?
Więc, choćbyście wy nam, idącym do was na szrony i lody, suknem i szkarłatem drogi wyścielali, nie skarżcie się. – Jest za co, światło niesiemy!
Zanucił znowu coś po łacinie, nie z tego tonu co w chórze, ale wesoło i raźno, jakby do gospody na gościńcu. Trudno go było zrozumieć.
– Miły panie, odwrócił się popiwszy do starego, ja mam imię Maura, wiecie kto jestem i z jakiego Opactwa, bom od św. Wincentego, dajcież wy się mnie znać.
– Ho! ho! zaśmiał się stary – gdybym ja wam opowiadać chciał com za jeden, słuchaćby wam się odechciało. – Wielem przeżył a osobliwych przygód i dziejów. Ale wy chyba jeden, ojcze Maurze, żywota mojego nie znacie, drudzy o nim po całéj ziemi naszéj wiedzą i rozpowiadają. Głośny on się stał za Krzywoustego,