Baśń o pięknej Parysadzie i o ptaku Bulbulezarze. Bolesław Leśmian

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Baśń o pięknej Parysadzie i o ptaku Bulbulezarze - Bolesław Leśmian страница 2

Baśń o pięknej Parysadzie i o ptaku Bulbulezarze - Bolesław Leśmian

Скачать книгу

– zawołał Bachman. – Nie pozwolę na to, abyś z powodu braku tych trzech dziwów znosiła takie męki. Dostarczę ci i dęba-samograja i strugi-złotosmugiej i ptaka Bulbulezara. Muszę wpierw jednak wiedzieć, gdzie się znajdują te dziwy.

      – Bachmanie! – rzekła Parysada. – Dziwy te znajdują się w oddali, lecz droga do nich zaczyna się w pobliżu, tuż pod płotem naszego ogrodu. Droga to zaklęta, sennym zielem porośnięta, pełna ciszy i milczenia, i dziwnego przeznaczenia. Przez dni dwadzieścia trzeba iść tą drogą wprost przed siebie, ani kroku nie zwalniając, ani z drogi nie zbaczając. Po dniach dwudziestu zobaczysz skałę, a pod skałą źródło. Staniesz koło źródła pod skałą i zaczekasz, aż się zjawi pierwszy przechodzień. Kto pierwszy się zjawi, ten ci dalszą drogę wskaże.

      – Kto ci o tym mówił? Kto o tym powiadał? – spytał Bachman.

      – Mówił mi o tym, powiadał o tym mały karzełek, co się pod płotem z grzybka narodził w naszym ogrodzie i znikł mi z oczu, jak kamień w wodzie!

      – Parysado! – rzekł Bachman. – Spełnię twe życzenie w jedno okamgnienie! Mój konik bułany posłuszny ostrodze. Popędzę, polecę po zaklętej drodze. Po zaklętej drodze, po ziemskim obszarze: trzy dziwy, trzy cuda przywiozę ci w darze!

      Bachman natychmiast osiodłał konia bułanego i stanął konno przed pałacem, aby się z siostrą i z bratem pożegnać.

      Parysada spojrzała na Bachmana i, wzruszona jego odjazdem, zawołała:

      – Bracie mój najstarszy, drogi mój Bachmanie! Trwogą mnie przejmuje nasze pożegnanie! Podróż twa zaklęta, straszna i daleka. Nie wiadomo, co cię w tej podróży czeka. Może zginiesz w kraju obcym i nieznanym i już nie powrócisz na koniu bułanym! Chętnie bym cię łzami żegnała na drogę, lecz nie umiem płakać i płakać nie mogę!

      – Nie płacz, siostro moja, i nie ucz się płakać! – odrzekł Bachman wesoło. – Nie boję się strachów, nie lękam się złych czarów. Lubię drogi błędne, lubię podróże zaklęte, lubię przygody niespodziane. Raduję się na myśl, że spełnię życzenie twoje, dostarczając dziwów troje! Powrócę do domu na koniu bułanym – ale powrócę z dębem-samograjem, ze strugą-złotosmugą i z ptakiem Bulbulezarem. Na pożegnanie dam ci sztylet złoty w pochwie srebrnej. Obnażaj go co dzień wieczorem, gdy słońce zajdzie za borem, i przeglądaj się uważnie jego ostrzu. Jeśli ostrze będzie czyste, połyskliwe i złociste – to znaczy, że jestem zdrów i żyw i nic mi się złego nie stało. Lecz jeśli na ostrzu kropla krwi się zjawi i sztylet zardzawi – to znaczy, że zginąłem gdzieś w kraju nieznanym i że już nie wrócę na koniu bułanym!

      Bachman wyjął z zanadrza sztylet złoty w pochwie srebrnej i podał go Parysadzie.

      Parysada, ukrywszy sztylet na piersi, wspięła się na palcach, ażeby ucałować na pożegnanie brata, który się z konia ku niej przechylił. Zbliżył się i Perwic, aby się z Bachmanem pożegnać.

      Pożegnali się, pocałowali się, dali sobie uścisk bratni, spojrzeli po raz ostatni – i Bachman spiął konia ostrogami.

      Biegnie konik bułany przez łąki i przez łany, przez kurze i przez kwiaty – w nieznane biegnie światy. Nad nim słoneczna spieka, przed nim droga daleka, droga dziwna i kręta, coraz bardziej zaklęta!

      Perwic i Parysada długo patrzyli w ślad za odjeżdżającym Bachmanem, aż wreszcie zniknął im z oczu.

      Smutni wrócili do pałacu, narzekając na los, który ich brata zmusił do tak niebezpiecznej podróży. Przebiegli samotne i puste pokoje, przy otwartym oknie stanęli oboje; stanęli przy oknie, by na los narzekać, i na powrót brata jęli razem czekać.

*

      Jedzie Bachman, jedzie tam, gdzie droga wiedzie. Jedzie, kroku nie zwalniając, ani z drogi nie zbaczając. Mija puste błonia i mówi do konia:

      – Biegnij, koniu bułany, przez łąki i przez łany, przez jary i przez kwiaty – w nieznane biegnij światy. Biegnij drogą zaklętą, sennym zielem porośniętą, pełną ciszy i milczenia i dziwnego przeznaczenia.

      Koń słyszy słowa Bachmana i rozumie jego mowę. Biegnie po drodze zaklętej bez znużenia, bez zmęczenia, bez przestanku, bez wytchnienia.

      Droga przed nim pusta i bezludna, jeno coraz bardziej zaklęta. Taka zaklęta, że aż strach bierze, a w oczach ciemno się robi, choć słońce świeci na niebie. Lecz Bachman jest odważny i strachu nie czuje. Przyjemnie mu i wesoło biec po drodze zaklętej!

      Przez dni dwadzieścia pędził wprost przed siebie, aż wreszcie po dniach dwudziestu ujrzał skałę, a pod skałą źródło. Zeskoczył z konia i stanął przy źródle, pod skałą.

      Ledwo stanął – a już na spotkanie mu wyszedł z gęstwiny drzewnej derwisz1 stary.

      – Pierwszy to przechodzień, który mi się na drodze zjawił, jego więc o drogę dalszą zapytam – pomyślał Bachman, pilnie przyglądając się derwiszowi.

      Nigdy jeszcze Bachman nie widział tak starego derwisza. Wzrostu był olbrzymiego, a karku pochyłego. Broda mu od starości tak się rozrosła, że sięgała ziemi i włóczyła się po drodze. Wąsy tak się gęsto rozkrzewiły pod nosem, że przesłaniały szczelnie usta, niby wiecha słomiana. Brwi i rzęsy tak się gęstwiły nad oczami, jak sitowie. Nie widać było oczu, ani ust, ani nosa, jeno samą włochatość, wąsatość i brodatość. Zdawało się, że to nie człowiek idzie, lecz żywy snop siana.

      Derwisz podszedł do Bachmana i stanął w milczeniu.

      – Derwiszu! – rzekł Bachman. – Jadę z siostry polecenia, nie mam czasu do stracenia. Wskaż mi drogę, wskaż mi miejsce, gdzie się znajduje dąb-samograj, struga-złotosmuga i ptak Bulbulezar.

      Począł derwisz coś mruczeć i bełkotać, i gadać, i mamrotać, ale gęstwa wąsów usta mu przesłaniała i mówić przeszkadzała. Mówił żwawo i raźnie, lecz mówił niewyraźnie. Mówił grzecznie, przyjemnie, lecz zgoła nadaremnie! Nie mógł bowiem Bachman nawet słowa jednego zrozumieć.

      – Derwiszu! – zawołał. – Gadasz na próżno! Słowa ci grzęzną w wąsach i nie dolatują moich uszu. Słyszę tylko mruczenie i bełkotanie. Muszę ci najpierw ostrzyc brodę i wąsy i rzęsy i brwi, a potem dopiero będę mógł się z tobą porozumieć. Mam przy sobie nożyce-wyrwiwłosy. Pozwól więc, że cię ostrzygę.

      Derwisz skinął głową na znak, że pozwala.

      Bachman wyciągnął z kieszeni nożyce-wyrwiwłosy i zabrał się natychmiast do strzyżenia.

      Nożycami-wyrwiwłosami obciął brodę derwiszowi. Spadła broda pod skałę, przesłoniła źródło całe. Dzwoniąc wciąż nożycami, zabrał się do brwi i do rzęs, ażeby odsłonić źrenice dziwnego starca. Zadzwoniły wnet nożyce – odsłoniły się źrenice. Bachman tymczasem obciął derwiszowi olbrzymie wąsy. Spadły wąsy w pobok skały, a usta się ukazały. Derwisz mrugał oczami i poruszał ustami.

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

      Прочитайте

Скачать книгу


<p>1</p>

derwisz – żebrzący mnich muzułmański żyjący w ascezie. [przypis edytorski]