Strona Guermantes, część druga. Марсель Пруст
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Strona Guermantes, część druga - Марсель Пруст страница 2
– Pańska babka jest stracona, rzekł. Atak uremii. Sama w sobie uremia nie jest absolutnie śmiertelna, ale ten wypadek wydaje mi się rozpaczliwy. Nie potrzebuję panu mówić, iż pragnąłbym się myślić. Zresztą, mając doktora Cottard, jesteście państwo w wybornych rękach. Daruje mi pan, rzekł widząc pokojówkę niosącą jego frak. Mówiłem panu, że mam obiad u ministra, przedtem jeszcze wizytę. Ha! w życiu nie stąpamy po samych różach, jak się mniema w pańskim wieku.
I podał mi uprzejmie rękę. Zamknąłem drzwi, lokaj przeprowadził mnie wraz z babką, kiedy usłyszeliśmy głośne wybuchy gniewu. Pokojówka zapomniała przyszyć tasiemkę na ordery. To znów potrwa dziesięć minut! Profesor grzmiał jeszcze, gdy ja patrzałem w progu na babkę – straconą. Wszelka istota jest bardzo samotna. Pojechaliśmy do domu.
Słońce miało się ku schyłkowi, rozpłomieniało niekończący się mur, wzdłuż którego fiakier jechał, zanim skręcił w naszą ulicę. Rzucony przez zachodzące słońce cień konia i powozu odcinał się czarno na rdzawem tle, niby wóz żałobny na pompejańskiej terrakocie. Wreszcie przybyliśmy. Posadziłem chorą na dole w sieni i poszedłem uprzedzić matkę. Powiedziałem, że babce zrobiło się trochę niedobrze, zawrót głowy. Od pierwszych słów, twarz matki dosięgła paroksyzmu rozpaczy, ale tak już zrezygnowanej, iż zrozumiałem, że od lat miała ją w sobie w pogotowiu na niepewny dzień katastrofy. Nie pytała o nic; możnaby rzec, iż, tak samo jak złość lubi przesadzać cierpienia drugich, tak ona przez czułość nie chciała dopuścić, aby stan matki był groźny, a zwłaszcza aby mógł dotknąć władz myśli. Mama drżała, twarz jej płakała bez łez; zawołała aby posłano po lekarza, ale kiedy Franciszka spytała kto jest chory, matka nie mogła odpowiedzieć, głos uwiązł jej w gardle. Zeszła biegnąc ze mną, tamując łkanie, które marszczyło jej twarz.
Babka czekała na kanapce w sieni, ale kiedy nas usłyszała, wstała, wyprostowała się, zaczęła do mamy wesoło kiwać ręką. Owinąłem jej głowę białą koronką, mówiąc że to dlatego żeby się nie zaziębiła na schodach. Nie chciałem, aby matka zbyt wyraźnie zauważyła zmianę twarzy, skrzywienie ust. Ale ostrożność moja była daremna; matka zbliżyła się do babki, ucałowała jej rękę jak rękę swego Boga, podtrzymała ją, przydźwigała ją aż do windy, z nieskończonemi ostrożnościami, w których, obok obawy niezręczności i sprawienia jej bólu, była pokora istoty jakby niegodnej dotknąć czegoś najcenniejszego. Ale ani razu nie podniosła oczu, nie popatrzyła w twarz chorej. Może dlatego aby babka nie zasmuciła się myślą, że jej widok mógł zaniepokoić córkę. Może przez lęk przed bólem zbyt silnym, z którym nie miała odwagi się zmierzyć. Może i przez szacunek, bo nie sądziła, aby jej wolno było bez świętokradztwa stwierdzić jakiś ślad upośledzenia umysłowego na tej uwielbionej twarzy. Może aby zachować nietknięty obraz prawdziwej twarzy swej matki, promieniejący rozumem i dobrocią. Toteż jechały w górę siedząc obok siebie, babka wpół zakryta matylką, matka odwracając oczy.
Była natomiast przez ten czas inna osoba, nie spuszczająca oczu ze zmienionej twarzy babki, w którą córka nie miała spojrzeć; osoba wlepiająca w tę twarz osłupiałe, niedyskretne i złowróżbne spojrzenie: była nią Franciszka. Nie znaczy to aby nie kochała szczerze babki (sprawił jej nawet zawód, niemal zgorszył ją chłód mamy, która, wedle niej, powinnaby się rzucić z płaczem w ramiona matki), ale miała wrodzoną skłonność widzenia wszystkiego z najgorszej strony. Zachowała z dzieciństwa dwie właściwości, które powinnyby się wykluczać, ale które, kiedy się spotkają z sobą, wzmacniają się wzajem: prostactwo chłopów, którzy nie starają się ukryć wrażenia, nawet przerażenia, obudzonego w nich widokiem zmian fizycznych, których delikatniej byłoby nie zauważyć, i nieczułą srogość wieśniaczki, obrywającej skrzydła ważkom, zanim będzie miała sposobność skręcać szyję kurczętom i nie posiadającej wstydliwości, któraby jej kazała ukryć ciekawość cudzego cierpienia.
Kiedy, dzięki niezrównanym staraniom Franciszki, babka znalazła się w łóżku, uczuła że mówi o wiele swobodniej. Naddarcie lub zatkanie naczynia spowodowane uremią musiało być bardzo lekkie. Wówczas babka pomyślała o mamie, chciała jej być pomocą w najokrutniejszych chwilach jakich zaznała w życiu.
– No cóż, dziecko, rzekła biorąc ją za rękę, drugą zaś ręką zasłaniając usta, aby tem upozorować lekką trudność, jakiej doznawała jeszcze wymawiając pewne wyrazy; więc ty tak żałujesz matki! Myślisz, że to przyjemna rzecz taka niestrawność?
Wówczas po raz pierwszy oczy matki wpiły się namiętnie w oczy babki, nie chcąc widzieć reszty twarzy. Otwierając listę owych fałszywych zaklęć, których nie możemy dotrzymać, matka rzekła:
– Mamo, będziesz niedługo zdrowa, córka ci za to ręczy.
I wkładając swoją najsilniejszą miłość, całą swoją wolę wrócenia matce zdrowia, w pocałunek, któremu powierzyła tę miłość i tę wolę i któremu towarzyszyła swoją myślą, całem swojem jestestwem aż po kraniec warg, złożyła pokornie i nabożnie ten pocałunek na ubóstwianem czole. Babka skarżyła się na zator kołder, wciąż tworzący się uparcie z tej samej strony na lewej nodze. Ale nie zdawała sobie sprawy, że to ona sama jest tego przyczyną, tak iż codzień niesłusznie winiła Franciszkę, że źle prześcieliła łóżko. Konwulsyjnym ruchem odrzucała na tę stronę całą falę pieniących się koców z cienkiej wełny, które się tam gromadziły niby piasek w zatoce, bardzo szybko zamulonej (o ile się nie zbuduje tamy) ciągłym osadem przypływu.
Matka i ja (kłamstwo nasze natychmiast odgadła Franciszka, przenikliwa i brutalna) nie chcieliśmy nawet mówić, że babka jest bardzo chora, jakgdyby to mogło zrobić przyjemność wrogom, których zresztą nie miała, i jakby czulej było sądzić że nie jest z nią tak źle. Był to ten sam instynkt który kazał mi przypuszczać, iż Anna zanadto boleje nad Albertyną, aby ją miała bardzo kochać. Te same zjawiska powtarzają się w wielkich momentach, zarówno w poszczególnych osobach jak w masach. W czasie wojny, ktoś kto nie kocha swojego kraju, nie mówi o nim źle, ale wierzy w jego klęskę, boleje nad nim, widzi rzeczy czarno.
Franciszka oddawała nam nieskończone usługi dzięki swojej zdolności obywania się bez snu, dopełniania najcięższych robót. Kiedy się poszła położyć po kilku nieprzespanych nocach, jeżeli trzeba ją było wołać w kwadrans po tem jak zasnęła, była tak szczęśliwa że może robić rzeczy uciążliwe niby coś najprostszego w świecie, iż bez najmniejszego szemrania okazywała tylko pełne skromności zadowolenie. Jedynie kiedy przyszła godzina mszy i pierwszego śniadania, wówczas, choćby nawet babka konała, Franciszka wymknęłaby się w porę aby się nie spóźnić. Młody służący przydany jej do posługi nie mógłby jej zastąpić, zresztą nie zgodziłaby się na to. To pewna, że Franciszka wyniosła z Combray bardzo wysokie pojęcie o obowiązkach każdego wobec nas; nie zniosłaby, aby który z naszych ludzi „chybił” nam. Zrobiło to z niej tak szlachetną, tak władczą i skuteczną wychowawczynię, że nie zdarzył się u nas służący na tyle zepsuty, aby szybko nie zmienił i nie oczyścił swoich pojęć o życiu, aż do tego stopnia że wyrzekał się „koszykowego” i rzucał się – choćby przedtem był najmniej usłużny – aby mi wziąć z ręki lada paczkę i nie dać mi się męczyć. Ale równocześnie Franciszka nabyła w Combray przeniesionego