Zgon Oliwiera Becaille. Эмиль Золя

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zgon Oliwiera Becaille - Эмиль Золя страница 2

Zgon Oliwiera Becaille - Эмиль Золя

Скачать книгу

brzęczą.

      Nie znaliśmy w Paryżu oboje ani żywej duszy. Ponieważ przyspieszyliśmy nasz przyjazd, oczekiwano mnie więc w mem biurze dopiero w najbliższy poniedziałek. Odkąd leżałem w łóżku, szczególne wrażenie wzbudzało we mnie to uwięzienie w nieznanym pokoju, do którego wtrąciła nas podróż, oszołomionych jeszcze piętnastoma godzinami jazdy kolejowej, otumanionych zgiełkiem ulicznym. Żona moja pielęgnowała mnie z tym samym co zawsze uśmiechem dobroci; czułem jednak aż nazbyt dobrze, jak bardzo musiała być stroskaną. Od czasu do czasu podchodziła ku oknu, aby wyjrzeć na ulicę, poczem wracała wybladła, przerażona ogromem tego Paryża, w którym nie znała ani jednej cegiełki, a który huczał dokoła nas tak straszliwie. Co ona pocznie, jeśli się nie obudzę?… Co się z nią stanie w tem olbrzymiem mieście, samą, bez żadnej opieki, nieświadomą niczego?…

      Ująwszy jednę z rąk moich, bezwładnie z brzegu łóżka zwisłą, poczęła ją całować, powtarzając jakby w obłędzie:

      – Oliwierze!… Odezwijże się!… Mój Boże!… Umarł!… umarł!…

      Jednakże śmierć nie jest nicością zupełną, pomyślałem, skoro byłem w stanie słyszeć i rozumować. A tylko nicość przerażała mnie od dzieciństwa. Nie byłem nigdy w stanie wyobrazić sobie całkowite zniknięcie mego ja, kompletne unicestwienie tego, czem jestem, i to na zawsze, na wieki wieków, z wykluczeniem powtórnej kiedykolwiek egzystencyi. Dreszcz mnie nieraz przebiegał, kiedym napotkał w jakiej gazecie jednę z dat przyszłych najbliższego stulecia i pomyślał: Nie będzie mnie już z pewnością podówczas przy życiu; a ów rok przyszłości, której nie obaczę, w której nie będę już istniał, ranił mnie w samo serce. Czemuż nie jestem światem całym!… i czemu nie runie wszystko po mem odejściu!

      Śnić o życiu, spoczywając w uścisku śmierci, oto czego się zawsze spodziewałem. Ale stan, w jakim się znajdowałem obecnie, nie był przecie śmiercią. Przebudzę się z niego z pewnością lada chwila. Tak jest, tylko patrzeć, jak się podniosę na mem posłaniu i ściskając w ramionach Małgorzatę, otrę jej łzy. Jakaż to będzie radość odzyskać się wzajem i o ileż silniej będziem się potem kochać!… Odpocznę jeszcze ze dwa dni, a potem pójdę do biura. Nowe życie potoczy się ku nam, szersze, szczęśliwsze. Lecz mi się z tem nie spieszyło. Zbyt byłem na razie przygnębiony. Małgorzata źle jednak czyniła, oddając się takiej rozpaczy, dlatego tylko, że nie mam dość sił, by zwrócić do niej na poduszce głowę i uśmiechnąć się. Jeżeli się odezwie raz jeszcze: – „Umarł! o Boże mój! umarł!…” – przytulę ją do siebie i aby jej nie przestraszać, szepnę jej w uszko cichutko:

      – Ależ nie, moje dziecko, ja tylko spałem. Widzisz przecie, że żyję i że cię kocham jak dawniej.

      II

      Na nieustanny płacz Małgorzaty drzwi się naraz roztwarły i jakiś głos zawołał:

      – Cóż się takiego stało, pani sąsiadko?… Pewnie nowa kryzys!… Czy zgadłam?

      Poznałem głos. Należał on do pani Gabin, niemłodej już kobiety, mieszkającej obok nas. Okazywała nam ona dużo uprzejmości od samego przyjazdu, wzruszona naszem położeniem. Opowiedziała nam zaraz całą swoją historyę: nieużyty właściciel domu sprzedał jej meble tamtej zimy i odtąd mieszkała w hotelu razem z dziesięcioletnią córeczką Adelą. Wycinały obiedwie abażury, zarabiając do czterdziestu sousów dziennie na tej robocie, i z tego żyły.

      – Boże! spytała naraz zmienionym głosem – czyżby to już było po wszystkiemu?…

      Domyśliłem się, że się musiała do łóżka przybliżyć. Popatrzywszy zapewne na mnie, dotknąwszy mnie, dodała z współczuciem:

      – Moje biedne dziecko!… moje biedne!…

      Małgorzata wyczerpana, szlochała istotnie jak dziecię. Pani Gabin podniosła ją więc i posadziła w kulawym fotelu, stojącym obok kominka, poczem jak tylko mogła, próbowała ją tulić i pocieszać.

      – Kiedy bo naprawdę… zaszkodzi pani sobie… Dlatego, że mąż umarł, nie potrzebuje pani przecie samą siebie także uśmiercać… Prawda!… Straciwszy mego Gabina, desperowałam tak samo jak pani, trzy dni nie wzięłam nic w usta!… Lecz czy mi to co pomogło?… Przeciwnie, zwiększało tylko mój ból… Ależ na miłość boską!… bądźże pani rozsądną!…

      Małgorzata poczęła się zwolna uspokajać, aż i ucichła. Była bez sił. Od czasu do czasu jednak porywał ją nowy paroksyzm łez. Tymczasem staruszka zaokupowała pokój z gderliwą obcesowością.

      – Nie potrzebuje się pani o nic troszczyć… – powtarzała w kółko. – Moja Dédé wróci niebawem, poszła właśnie po robotę… A potem sąsiedzi powinni się wzajemnie wspomagać… Czy pani już swoje kufry ze wszystkiem rozpakowała?… Ale jakaś bielizna będzie jeszcze w komodzie?…

      Usłyszałem, jak otwarła szufladę. Musiała wyjąć serwetę, którą przykryła nachtkastlik. Następnie usłyszałem pocieranie zapałki, co mnie naprowadziło na myśl, że zapala przy mojem łóżku, w braku woskowej, świecę z kominka. Towarzyszyłem słuchem i myślą każdemu jej poruszeniu i zdawałem sobie sprawę z każdej jej czynności.

      – Biedny pan! – lamentowała. – Ale to szczęście, żem usłyszała pani płacz, kochana pani.

      Naraz niewyraźne światełko, jakie dostrzegałem jeszcze do tej chwili lewem mem okiem – znikło. To pani Gabin zawarła mi powieki. Nie czułem jednak dotknięcia jej palców. Kiedym sobie z tych szczegółów zdał sprawę, zaczął mnie przejmować lekki mróz.

      Wtem drzwi się otwarły i dziesięcioletnia psotnica Dédé wpadła, krzycząc fletowym głosikiem:

      – Mamo! Mamusiu!… Ach! ja wiedziałam, że mama jest tu… Masz! oto rachunek: trzy franki cztery sous… Przynoszę dwadzieścia tuzinów abażurów…

      – Pst!… cicho!… – uciszała ją matka daremnie.

      A ponieważ bęben nie przestawał świergotać, wskazała jej zapewne moje łóżko. Wówczas Dédé umilkła. Odczułem jej przestrach; domyśliłem się, że cofa się pewno ku drzwiom.

      – Czy pan śpi? – zapytała cichutko.

      – Tak jest, idź się bawić – odpowiedziała pani Gabin.

      Lecz dziecię pozostało w pokoju. Patrzyła pewno na mnie wytrzeszczonemi oczyma, przelękła, domyślając się, jak przez mgłę. Wtem strach szalony musiał ją ogarnąć, bo obalając krzesło po drodze – uciekła z krzykiem:

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

      Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.

      Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard,

Скачать книгу