Chata za wsią. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chata za wsią - Józef Ignacy Kraszewski страница 20
Choć niezgrabny i krótkonogi, Janek tak był wprawny do chodu i tak się dobrze znał z lasem, że cygan ledwie go mógł napędzić; niekiedy obejrzał się, uśmiechnął, przyzastanowił, i znowu daléj. Po drodze to grzyba chwycił do torby, to krzak jagód wyrwał z ziemi, to się zaczajał na wiewiórki przebiegające od drzewa do drzewa. Tumry milczący nie spuszczając go z oka, szedł w milczeniu.
Kręcili się po lesie około godziny, aż nareszcie w gąszczu zapustów młodych, Janek pokazał zdaleka palcami cyganowi coś nakształt zrujnowanéj chaty. Trudno było poznać teraz, czém to dawniéj było, bo dach opadł, ściany się porozsuwały, postarzały kluczyny, komin pleciony rozwalił, a zielska i trawy objęły w swoje władanie tę dawniéj ludzką siedzibę. Pod jedną z jéj ścian jakoś przysłoniętą od deszczu, stały nieforemne drzwiczki, na których wisiała jeszcze resztka sznuru przegniłego. Cyganowi aż oczy pojaśniały; rzucił się ku temu skarbowi, schwycił go, ale ledwie dotknięte, w ręku mu się rozsypały.
– Otóż masz! – krzyknął Janek – szkoda naszych nóg, cyganeńku: i to próchno!
Nie byłoto jednak próchno całkowite: kilka się tarciczek choć podziurawionych przydało. Tumry podziękował swemu doradcy, zarzucił je na plecy i zawrócił.
– Cóżto ty myślisz sobie sam wziąć wszystko? odezwał się towarzysz – a mnie to gołąbeczku nic nie dasz?
– Albobyś ty dźwignął? – uśmiechając się z politowaniem odparł cygan.
– Dajże mi połowę, a sprobuję! – odpowiedział głupi Janek.
Zdziwił się niepomału Tumry, ujrzawszy jak niedołężne to napozór stworzenie, lekko, zręcznie i bez trudu niosło swoje brzemie, podśpiewując.
Ani się spostrzegli, gdy rozmawiając stanęli nad brzegiem lasu. Tu Janek deski swoje porzucił, ukłonił się słomianym kapeluszem cyganowi i szepnął:
– Ruszaj sobie kochaneczku sam; jakby mnie z tobą ludzie zobaczyli, powiedzieliby, że my obadwa czarownicy, a mnieby może i chleba za to w chacie nie dali. Bywaj zdrów! Ot patrzaj, że i głupi Janek na coś się zdał! Cha! cha! jaki ja wielki pan, co jeszcze drugiemu świadczę! Gwałt! gwałt! a to cud! – Wziął się w boki – cha! cha! i śmiejąc się do rozpuku, poleciał do wsi co miał tchu.
Motruna z krówką swoją powoli szła do miasta i płakała biedaczka; płakała, aż za łzami świata jéj widać nie było. Droga wiodła przez wioski, przez wielki gościniec; ludu na niéj wiele, a każdy co przechodził zwracał oczy na piękną, młodą, ustrojoną kobiétę, która z chudą krówką szła płacząc. Żydzi zwłaszcza domyślając się, że bydlę było na sprzedaż, a łzy dowodziły pozbycia się, kilka razy Motrunę zatrzymywali. Dawano jéj coraz mniéj za staruszkę, któréj chude boki i najeżona sierć, niebardzo zachęcały, i tak dowlekła się do miasteczka.
Wiatr trochę łzy osuszył, myśl się rozkołysała widokiem bożego świata, potrzeba było pomyśléć o przyszłém gospodarstwie, i Motruna stanęła na targu, zadumana co pocznie.
Tu ją zaraz obstąpili żydzi, żydówki, żydzięta, wieśniacy i targ się rozpoczął na bydlę, którego niepozorność a zatém i taniość zwabiała wszystkich uboższych. Ani się opatrzyła jak przybito ręce, jak wyliczono pieniądze, wzięto postronek i krówka z oczu jéj zniknęła. Na dłoni miała młoda gospodyni trzydzieści kilka złotych; ale jakże to było mało na tyle potrzeb, na cały dom! Poszła kupować zapomniawszy płakać; ale nowa biéda, gdy się to wszystko zebrało: i garnuszki i wiadro i dzbanek i sito i dzieżka i niecółki – niepodobna jéj było zabrać tyle sprzętu.
Musiała szukać kogoś, coby z targu jechał na Stawisko do domu i powracał próżno: ledwie więc pod noc zwlókłszy co kupiła, ruszyła ku domowi. Jechali wołami, najęty chłopak był pijaniuteńki; po drodze góry wielkie, noc ciemna, jeden Pan Bóg strzegł i prowadził. Z każdego pagórka wóz staczał się z łoskotem i zdawało się, że w kawałki poleci; ale stawał jakoś szczęśliwie w dolinie i woły szły daléj powoli, choć gospodarz ich sparłszy głowę na nowéj dzieżce, usypiał szczęśliwie.
Dobrze już dniało, gdy wóz się zastanowił naprzeciw cmentarza. Motruna ujrzała Tumrego zbijającego drzwi i z dumą poglądającego na swoję lepiankę. Młoda kobiéta oczom swym wierzyć nie chciała: cudem się zapełniły ściany, zapełniła ściel, przygotowały nawet drzwiczki! Stanęła, złożyła ręce i zlękła się nawet trochę, bo pomyślała, że kto wié – cygan czarownikiem być może. Czary to były woli i odwagi…
Zniesiono co kupiła Motruna, ale na rozmowę na pociechę, na spoczynek nie było chwili czasu; on musiał tworzyć swój szałas, ona myśléć o chlebie i wodzie, bo tych dotąd nie było w chacie. Trzeba było iść po wodę do dalekiego źródła, żeby się z kim ze wsi nie spotkać, zamiesić choć placek, bo na chléb pieca jeszcze nie było, i zwarzyć choć garść kartofli przywiezionych z miasta.
Cygan tymczasem siekiery z rąk nie puszczał i gnał się z robotą. Drzwiczki wreszcie prawie całe się zlepiły, choć więcéj w nich było sztuki niż w najmisterniejszego snycerza pracy, około wytwornego sprzętu. Stare deski rozpadały się za dotknięciem, dziur w nich było mnóstwo, musiał je cygan łatać, zabijać, sztukować i wiązać, gdzie kołkiem, to znów lisztewką, a nawet sznurkami; wszystko mu było dobre, byle trzymało. Ale co za zwycięztwo gdy na wrzeciądzach osikowych, skrzypnęły raz pierwszy drzwi chaty cygana, gdy je zamknął i zasunął, gdy pomyślał, że je z niczego prawie utworzył!! Za te drzwi oddałby był całą chatę, taką mu w sercu sprawiły uciechę.
Uśmiech jego, wywołał wesela trochę na smutną twarz Motruny, siedli w kątku nowéj izby, na kupie mchu, którym mieli resztę szpar pozatykać, rozłamali pierwszy kawałek chleba pod ścianą swéj chałupki i cyganowi łzy strumieniem polały się z oczów.
Zobaczył przyszłość przed sobą.
Tom II
Jest w człowieku siła, na któréj rzadko kto się poznał, rzadko kto użyć jéj umiał. Siła to czarodziejska, która dokazuje cudów: podbija pod swą władzę wszystko co ją otacza, pęta żywioły przeciwne, walczy zwycięzko z czasem, przestrzenią, zniszczeniem; któréj potęgą wznoszą się dzieła olbrzymie, stają się cuda niepojęte – tą siłą jest wola!
Słówko, ale co w tém słowie! Jakie skupienie władz wszystkich, jakie spotęgowanie człowieka! Rozbierz wolę, a znajdziesz w niéj treść i istotę najwyższych przymiotów ludzkich; tą jedną sprężyną pociągnione, wchodzą w ruch i działanie siły nieznane, uśpione, nadziemskie, których nic nad nią poruszyć nie zdoła. Ustaje woli działanie, a zmienia się cały człowiek: słabnie, osuwa się, upada i niknie!… Wola nie jest wyłączną potęgą geniuszu, talentu, rozumu; każdy ją miéć może, kto ją w sobie wyrobił, i od najlichszego robaka ziemi, każdy nią cudów dokaże. Całe życie praktyczne stoi na woli; brak jéj czyni niewolnikiem3, jak posiadanie jéj władcą. Na téj osi obracają się koła losów, niewidzialną kierowane dłonią, ale poruszane jedną siłą woli.
Nie wiem, czy więcéj się dziwić potrzeba olbrzymim piramidom egipskim, celi pustelnika wykutéj dłonią drżącą w twardéj skale, czy chacie cygana zlepionéj niczém z niczego?
3