Capreä i Roma. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Capreä i Roma - Józef Ignacy Kraszewski страница 19
Padli sobie w objęcia, długo słowa prawie przemówić nie mogąc, a milczący uścisk połączył ich obu, aż Hypathos piérwszy wyrwał się z niego, i siadając na chwiejących stopniach, które do tarassu wiodły, zakrywszy twarz końcem szaty, począł gorzko płakać.
– Cóż ci to dziécię moje, bracie najmilszy? – odezwał się mężczyzna językiem judejskim – zamiast mnie pocieszyć, łzy mi tu przynosisz, gdzie ich już tyle!
– To co zawsze, Judo! – odparł chłopak, tąż samą mową mu odpowiadając – ucisk méj duszy tu mi dopiéro wypłakać wolno swobodnie; tam i łzy połykać potrzeba. Tyberyusz śledzi każdy ruch twarzy i drgnienie powieki, a ja jestem jego pastwą! O czemuż nie mam męztwa umrzeć raczéj, niżeli żyć tak sromotnie!
– Uspokój się, na wielkiego Boga naszego cię zaklinam! – rzekł Juda przystępując ku niemu – uspokój się Rubenie; przecierpieć potrzeba i wyżyć mimo upokorzenia i boleści. Jest nas dziś tu troje tylko na téj wyspie, bez ciebie mybyśmy zginęli; on umrzeć może lada godzina, lub go któś z przybranych zadławi, my będziemy wolni… a okręt jaki zabierze nas do Judei…
– My! mielibyśmy ujrzeć ojczyznę, ja, com jéj nie widział nigdy… a! nie, to być nie może – jęknął Ruben – o! lepiéj nam było zginąć na morzu, niż takiego doczekać ocalenia!
– Bóg wielki wie co czyni – przerwał Juda – kochanek splugawiony Tyberyusza może być drogim dla biédnych Hebreów. Któż wie, azali Sejan nie wyszedł z nicości? czyż jak ty obcych nie widziano u nich sprawujących urzędy i przyjmujących imiona pogańskie?
– Ale nie z naszego plemienia i rodu im nienawistnego! – zawołał Ruben – to próżna ofiara a nazbyt ciężka i wielka. Chciałem się zabić, gdy mnie wleczono na pastwę temu obrzydłemu starcowi, i lepiejbym był uczynił…
– Nie masz prawa, jak poganie – przerwał Juda – odbierać sobie życia; Bóg ci je wezmie, gdy godzina wybije… cierpieć potrzeba…
– A! i ofiary składać bałwanom!! – jęknął Ruben.
– Zmuszają cię – dodał Juda – ofiarujesz ręką nie duchem.
– Sam sobą się brzydzę – mówił piérwszy – a! pozwól mi płakać! Odkąd nas burza, wleczonych na wygnanie do Turris Libissonis, rzuciła z okrętem ku téj wyspie, odkądeśmy tu troje uciekli i schronili się za twoją poradą, Juda, co nieszczęść na nas spadło, a gdzie najmniejsza wyzwolenia nadzieja?
– Chodź, Ruben, chodź, a uspokój się – dodał obejmując go za szyję Juda – siądźmy razem z siostrą twoją i pocieszmy się, żeśmy znowu połączeni… Bóg reszty dokona.
Nareszcie wypłakawszy się Ruben-Hypathos, dał się ująć bratu i zrzuciwszy kaptur z głowy, wcisnął się przez ciasne drzwiczki do domku. Chatkę tę opuszczoną, przybywszy na wyspę, znaleźli w ruinie; Juda pracował, aby ją oczyścić i mieszkalną uczynić.
Za drzwiami zaraz było ciasne atrium tuskie, w pośrodku którego małe impluvium (sadzawka na wodę deszczową, spływającą z dachu) zarosłe zielem, suchém stało w porze letniéj. W głębi dwoje drzwi, matami zakrytych, wiodły do wykutych w skale izdebek przytykających, które całe to schronienie składały. Na szelest kroków podwojony, poznawszy po chodzie i stukaniu sandałów przybysza, ta, którą zwano siostrą, ukazała się z głębi przez drzwiczki maleńkie i uchyliwszy zasłonę, krzyknęła radośnie, rzucając się ku Rubenowi…
Była to młodziuchna Rachel, żona Judy, z nim razem pod męzką suknią wywieziona z Rzymu, towarzyszka podroży i wygnania. Zaledwie mogła mieć lat szesnaście, ale choć wschodniego rodu, podobniejszą była do pięknéj greczynki, niżeli do obu swych braci. Przecudny to był typ młodości, wesela i życia, które jeszcze nie wierzy w żadne złe na świecie; uśmiech miała na ustach, uśmiech w oczach czarnych i na czole promienistą radość dzieciństwa. Maleńkiego wzrostu, wysmukła, zręczna, z lekka tylko ogorzała, choć ubrana ubogo, z zalotnością kobiéty i wychowanki Rzymu (gdyż tam się urodziła i wzrosła), przystrojona w lada kawał tkaniny, starczącéj jéj za najpiękniejsze ubiory, przypominała owe leśne zjawiska, o których śpiewają greccy poeci. Mimo zwyczaju Żydów, choć zamężna, aby nie odkryć pochodzenia swojego, włos pozostawiła niestrzyżony, pokryty lekką zasłoną; miała tylko lnianą chlamydę z podpinką, która zaledwie zaokrąglającą się pierś podtrzymywała, i płaszczyk z grubéj tkani, niedbale na ramiona rzucony.
Ukochana przez Judę, który sam za nich oboje pracował, siedziała całe dnie w swéj izdebce zamknięta, nie wychodziła na świat, bojąc się nawet zanócić głośniéj, aby jéj pieśń nie zdradziła… Przecież w tém osamotnieniu i niewoli życie jéj się śmiało i mieniła się szczęśliwą. A gdy kozy z paszy powracały i wolno jéj było wynijść, by je wydoić i pobawić się z niemi, leciała swawolnica, że ją nieraz ledwie mógł Juda wstrzymać, by się za rozbiegającą trzodą na skały nie wdrapała.
Mimo tego odosobnienia i zerwania z ludźmi, wygnania i nędzy, w jakiéj żyła hebrejska rodzina, Rachel miała wielką siłę ducha, i męztwo jéj nieraz wsparło złamanego Judę, który płakał, samotnością stęskniony.
Ruben przywitał ją, zarumieniony cały, z uczuciem, może jeszcze łzami niedawnemi powiększoném; potém siedli wszyscy troje na ławie, pod prostym daszkiem domostwa…
– Nie pytaj o nas – zaczęła Rachel – powiedz co u was się dzieje? jest-li tam nadzieja jaka?
– Ha! w Bogu! – rzekł Juda – więcéj żadnéj.
– Jakto? nie możeż tu przypłynąć okręt żaden, przybić łódź żadna do Egyptu płynąca, któraby nas z sobą zabrała i wywiozła?
– Nas?? ptak z wyspy nie wyleci bez wiadomości pana; na sto mil w koło patrzą z wieży i każdy żagiel postrzegą; a któżby śmiał bez wiedzy jego dotknąć brzegu Caprei? Gdzie tu przybić, kiedy maleńkie tylko nawy w dwóch miejscach do lądu przytykać mogą?
– A tenże syn Beliala wiecznie żyć ma? Czyż Sejan go nie zmoże?
– Sejan nie żyje! – odparł Ruben.
– Jakto? umarł?
– Zabity… z jego rozkazu!
– Ten, którego on tulił do swego łona, który mu życie w Spelunce ocalił, który wytruł w koło co tylko mu stało na drodze!!
– Wywleczono go przez wschody Gemonii i zwalanego błotem w Tybr rzucono…
– I jego więc się pozbył! – westchnął Juda.
– Pożerają jedni drugich jak dzikie zwierzęta.