Djabeł, tom trzeci. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Djabeł, tom trzeci - Józef Ignacy Kraszewski страница 7
– Toć kogoś kochać potrzebuje, a niema.
– A! a! – zaśmiał się stary – a siebież on nie kocha za wszystkich?? i szkatułkę drugą?
Anusia dała pokój, czekała trzeciego wieczora, a gdy zmierzchało, póki stary się nie zdrzemnął, znów rozpoczęła o Warszawie.
Sieniński już splunął.
– I co to znowu, czy już temu końca nie będzie? – zapytał – a toć się widzę uwzięła bzdurstwem mi głowę męcić?
– Daruj tatku, ale wiesz, że kobiecie jak się czego zechce…
– To aż kańczugiem wypędzać trzeba ochotę.
– Tego się ja nie boję – uśmiechnęła się Anusia – wyszliśmy z tych czasów, kiedy bić było potrzeba, ja już nie dziecko.
– A ja sił w ręku nie mam! – westchnął starzec.
– Ale doprawdy – dokończyła córka – ja się nie wyrzekam tej myśli, żeby jechać do Warszawy.
– Boję się żebyś na tem nie sfiksowała – mruknął Sieniński – co ci to jest?
– Zważ tylko ojcze, jakbyś ty się tam przydał podczaszycowi: tam go obsiedli oszusty, próżniacy, darmozjady, karciarze – sam w nim przeczuwasz żyłkę do utraciuszostwa, strzeż Boże, przyplącze się co gorszego? Czybyśmy naówczas przydać mu się nie mogli?
– My? albo to nas posłucha?
– Ciebie ojcze? czemuż nie, pewna jestem bo cię zawsze kochał.
– A i ja go kocham, tożem go na ręku wypiastował! – mruknął z westchnieniem stary.
– Widzisz ojcze, westchnąłeś, żal ci go, a poratować nie chcesz?
– Nie chcę!! ja nie chcę? Radbym z duszy, ale co może taki jak ja człowiek, zestarzały i bezsilny?
– Przy pomocy Bożej, wiele – żywo odparła Anusia, widząc, że nareszcie trafiła na czułą strónę – jestem pewna, że tybyś mu wiele pomógł? że tybyś go ocalił!
Stary się głęboko zamyślił.
– Dajmy temu pokój – rzekł – to nad siły nasze, porwiemy się, nie podołamy, śmiechu tylko narobim a sami zginiemy – nie krwaw mi serca.
I zamilkł. – Teraz już pewną była Anusia, że potrafi dopiąć swego; odkryła w nim bowiem prawie niespodzianie, przywiązanie do podczaszyca, i wiedziała już w co bić może. Nie dała więc staremu pokoju ani na chwilę, wymógłszy naprzód obietnicę zastanowienia się nad tym, później pół-przyrzeczenia, potem słowo że pojadą, nareszcie naznaczenie nawet dnia wyjazdu.
Cudem to było prawie, takiej tam cierpliwości potrzebowała, takiego wytrwania, uporu, by starca przywykłego już do spoczynku i rozmiłowanego w próżnowaniu, wyciągnąć z kątka, który polubił, z którego się przez lat kilkadziesiąt nie ruszył. Naprzód tedy zebrał się stary napisać do brata do Warszawy, rad bardzo w duchu, że trzeba będzie na odpowiedź czekać; ale rychło jakoś uwinęły się poczty i list odebrał, któryby może zataił, gdyby nie szedł na ręce Anny. Brat nie zapraszał go bardzo, ale też nie odpychał, owszem ofiarował dwie izby w dworku komornem, to jest za zapłatę, ciesząc się że będzie miał z kim wieczorem pograć w warcaby i posiedzieć przy świecy nie płacąc za nią. Wcześnie też zamówił sobie stół u Sienińskiego, i widać było z pisma że w rachunku musiał się bardzo pilnować. Serca tam było niewiele, ale trudnoż go się było spodziewać od nieznajomego. Anusia czytając list, bo okulary ojca jakoś się były zawieruszyły tak że ich wyszukać nie mógł, umiała w nim wyczytać co chciała, a ominąć co się jej zdawało niebardzo potrzebne. Sienińskiemu zaczęła się coś podróż uśmiechać, i nazajutrz poszedł opatrzyć stary swój wózek, najmować konie u żydka arendarza, myśleć o zapasach na drogę.
Przygotowania te trwały ze dwa tygodnie, gdyż im bliższy był dzień wyjazdu, tem stary więcej wynajdywał trudności, a na ostatku co tylko miał chciał zabierać z sobą. Ledwie go Anusia nakłonić potrafiła, by zostawił rupiecie, a co pilniejsze tylko wziął z sobą. Potem znów żyd nie był gotów, wózek rozeschły wymagał naprawy, i nie rychło się wybrali.
W dzień wyjazdu, Anusia poszła raz jeszcze do pokoju staruszki, aby ją modlitwą za jej duszę pożegnać, klękła we łzach u krzesła, złożyła ręce i gorąco poczęła wzywać Boga na pomoc, bo jej odwagi znów brakło.
Ale już nie czas cofać się było: podniosła oczy, wstała i przechadzając się po pokojach starościnej kilka razy chciała każdy kątek pożegnać, niespodziewając się powrócić. Wszystko dla niej pełnem było wspomnień z tych nieocenionych lat dzieciństwa, które są tak drogie gdy miną!
Zaglądała wszędzie, całowała sprzęty, na nie jeden łza upadła, nie było kryjówki, kącika do którychby nie zajrzała, a w każdym, bodaj garstka pyłu, bodaj odrobina ziarna dla ptaszków, zeschłe kwiecie, papier zmięty, ręką staruszki zapisany, do łez ją rozrzewniały.
W ścienie była szafeczka w której starościna zwykle trzymała łakocie dla dzieci, to jest dla Michasia i Anny; ztamtąd to przychodziły gruszki, śliwki suszone, latem owoce lub cukierki. Annie chciało się raz jeszcze zajrzeć do tej pamiętnej szafeczki, do której nikt może nie zaglądał od śmierci starościnej. Jak-że się zdziwiła ujrzawszy na półce wśród pudełek nietkniętych, w których myszki gospodarowały w resztkach słodyczy – papier jakiś zapisany.
Chwyciła go z trwogą – i krzyknęła, widząc swe imię na wierzchu ręką staruszki napisane. – Dla Anusi Sienińskiej mojej poczciwej wychowanki. Niech ją Bóg błogosławi.
Z początku ze łzami, z bijącem sercem nie mogła nic prócz słów tych wyczytać, w ostatku otworzyła pismo i znalazła w nim maleńki krzyżyk i błogosławieństwo.
Idziesz w świat moja Anno – pisała starościna – idźże z krzyżem świętym i mojem błogosławieństwem. Niech go ci Bóg udzieli i Matka Jego na każdym kroku ciężkiej drogi życia. Śmiało z niem dziecko moje, a wyjdziesz cało i zwycięzko; ja się za ciebie modlić będę i z góry strzedz ciebie. Niech cię Bóg prowadzi w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego Amen.
Tych kilka słów zdawały się skreślone jakby z przeczuciem chwili, w których Anna znaleźć i przeczytać je miała – pokrzepiły ją i dodały odwagi. Ucałowawszy, schowała drogą tę pamiątkę i weselsza ochoczo zbiegła do ojca.
Pożegnanie z Głuszą było smutne i długie, popłakali się ludzie, stary rozszlochał na dobre. Anusia nieprzytomna prawie siadła na wózek, i żydek popisując się końmi najętemi, w galop ruszył z brukowanego dziedzińca.
Popędziły konięta lecąc z kopyta jak ludzkie uczucia, które z miejsca czwałem się ruszą, a po chwili z kłusa w stęp, ze stępa w spoczynek przechodzą. Stary Sieniński z łez przeszedł do gderania, jak się to zwykle dzieje. Anusia znowu płakała, a Abramko wiokał, cmokał, popędzał, i wkrótce pałac i dworskie budowle znikły im z oczów, a szeroki świat straszny, wielki, rozwinął się przed niemi milczący, posępnemi