Dawid Copperfield. Чарльз Диккенс

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dawid Copperfield - Чарльз Диккенс страница 11

Dawid Copperfield - Чарльз Диккенс

Скачать книгу

się stało? – pytał pan Peggotty.

      – Nic się nie stało – odrzekła. – Wracasz przecie z gospody.

      – Ano tak, wstąpiłem tam wieczorem.

      – Żałuję, żem cię wyprawiła.

      – Wyprawiła! – zaśmiał się gospodarz domu. – Nie potrzebuję być aż wyprawiany, sam tam idę chętnie.

      – Chętnie, zbyt chętnie – mruczała, kiwając głową i ocierając oczy. – Otóż w tym bieda, że tym chęciom ja jestem winna.

      – Ani myśl o tym43 – uspokajał ją pan Peggotty.

      – Tak, tak – wołała, łkając, pani Gummidge – wiem dobrze, jakie jest moje nieszczęsne położenie, wiem, jak jestem opuszczona i że nie tylko mnie się nie wiedzie, lecz że przynoszę z sobą nieszczęście. Tak, tak, czuję to, czuję wszystko żywiej niż ktokolwiek inny i okazuję to, i jest to właśnie moja niedola.

      Nie mogłem, słuchając owej rozmowy, powstrzymać się od uwagi, że niedola w niemałej mierze spada na tych, którzy z nią mieszkają. Dobry pan Peggotty, chociaż i był może podobnego co ja zdania, nie wyraził tego, owszem starał się uspokoić rozżaloną kobietę.

      – Nie jestem tym, czym być pragnę – mówiła pani Gummidge – nie jestem tym, czym być powinnam, wiem o tym, niedola rozdrażniła mię, boleję nad mą niedolą, chciałabym nie czuć, lecz nie jest to w mocy mojej, chciałabym być mężniejsza, ale przechodzi to moje siły. Wiem, jestem nieznośna, zatruwam każdemu życie, dokuczam siostrze twojej i małemu panu Davy.

      Pośpiesznie zaprzeczyłem.

      – Ale tak, tak, wiem, co mówię – twierdziła rozżalona. – Lepiej będzie pójść precz stąd i umrzeć. Opuszczoną, nieszczęśliwą jestem istotą, powinnam ustąpić z drogi. Nic mi się nie wiedzie, wszystko przeciw mnie się obraca… Danielu, pozwól mi wrócić do domu, pozbędziesz się mnie wreszcie…

      Z tymi słowy udała się na spoczynek. Gdy odeszła, pan Peggotty, który słuchał wyrzekań jej ze współczuciem, spojrzał po nas obecnych i, wstrząsając głową, rzekł z cicha:

      – Myśli o starym.

      Nie wiedziałem, o jakim właściwie „starym” mogła myśleć pani Gummidge, i dopiero Peggotty, moja własna Peggotty, rozbierając mnie objaśniła, że tym „starym” był nieboszczyk mąż jej. Wiedział o tym brat Peggotty, współczując niedoli wdowy. Istotnie dosłyszałem, jak pan Peggotty, zawieszając na noc swój hamak, mówił jeszcze do Hama: „Biedaczka! Myślała o starym”. Powtarzał to, i zawsze z niezmiennym współczuciem, za każdym razem, gdy w czasie naszych odwiedzin pani Gummidge wpadała w swój żałosny nastrój.

      Tak minęły dwa tygodnie, nie przynosząc innych zmian, prócz przypływów i odpływów morza i dostosowanych do nich odjazdów i powrotów pana Peggotty i Hama. Ham brał nas czasem z sobą dla pokazania nam statków i okrętów. Raz nawet przewiózł nas łodzią po morzu. Nie wiem doprawdy, dlaczego pewne wspomnienia tak szczególnie wiążą się z pewnymi miejscami, zwłaszcza gdy chodzi o wspomnienia z dzieciństwa, lecz sądzę, że tak być musi. Ile razy zdarzyło mi się słyszeć lub czytać nazwę Yarmouth, tyle razy w pamięci stawał mi pewien poranek niedzielny, spędzony na wybrzeżu. W powietrzu rozlegały się kościelne dzwony. Emilka stała oparta o moje ramię. Ham rzucał od niechcenia kamyki w morze, a za morzem słońce wyłaniało się spoza zwojów mgły, oświecając okręty, w mglistej dali do własnych swych podobne cieni.

      Nadszedł dzień powrotu do domu. Dzielnie panując nad sobą, pożegnałem pana Peggotty i panią Gummidge, lecz boleść moja przy rozstaniu z małą Emilką nie miała granic. Szliśmy, dłoń w dłoni, do gospody, skąd mieliśmy wyjeżdżać. Obiecywałem pisywać do niej, czego też dotrzymałem, kreśląc z niezwykłą starannością olbrzymie litery. Byliśmy bardzo smutni, a tak wielkiej pustki, jak ta, którą miałem na odjezdnym w sercu, nie zdarzyło mi się może nigdy odczuć równie głęboko.

      Przez cały czas pobytu w Yarmouth zachowałem się niewdzięcznie względem własnego mego domu, gdyż rzadko i mało o nim myślałem. Lecz zaledwie wsiedliśmy na wózek, rozbudzone sumienie zaczęło czynić wyrzuty, a rozdarte serce uczuło żywiej niż kiedy bądź, że wracam do gniazda, że matka tylko zdoła mnie pocieszyć i żal mój ukoić! Uczucie to wzrastało, w miarę jak zbliżaliśmy się do domu, a niecierpliwe pragnienie ujrzenia domowych progów wzmagało się na widok znanych mi miejsc i przedmiotów. Tylko Peggotty, zamiast dzielić me uczucia, powstrzymywała ich ciągłe wybuchy, wyglądała przy tym jakby zmieszana i jakoś nieswoja. Tak dotarliśmy do Blunderstone… Widzę je, widzę w świetle pochmurnego popołudnia, wśród szarej i dżdżystej pogody.

      Drzwi się otwarły, wbiegłem półuśmiechnięty, półwzruszony, chcąc już rzucić się w objęcia mej matki, lecz zamiast niej spotkałem nieznajomą służącą.

      – Peggotty – zawołałem cofając się – czy mama nie wróciła jeszcze?

      – Wróciła, wróciła – uspokajała mię Peggotty, a po chwili dodała – Niech się panicz zatrzyma chwilkę, powiem coś paniczowi.

      Zmieszana i z wrodzoną niezręcznością wyłaziła najniezgrabniej pod słońcem z wózka, lecz byłem zbyt przerażony, aby się śmiać z tego. Ujęła mnie za rękę i wprowadziła do kuchni, zamykając za sobą drzwi.

      – Peggotty, co się stało? – pytałem wystraszony.

      – Nic się, chwała Bogu, nie stało – odrzekła z udaną wesołością.

      – Pewien jestem, że się coś stało. Gdzie mama?

      – Gdzie mama? – powtórzyła, wahając się, Peggotty.

      – Tak, gdzie mama? Czemu nie wyszła na nasze spotkanie, czemu jej tu nie ma?

      Oczy moje pełne były łez gotowych popłynąć za chwilę, serce mi się ściskało okropnie, słaniałem się na nogach.

      – O mój Boże! – zawołała, podtrzymując mnie, Peggotty. – Co ci jest, co, moje dziecko?

      – Może umarła – wyszeptałem z trudnością.

      Peggotty zaprzeczyła energicznie, usiadła, aby się wysapać, mówiąc, żem ją przestraszył.

      Wstrząsnąłem nią, aby się uspokoiła, i wpatrywałem się w nią pytająco.

      – Widzisz, kochanie – zaczęła – miałam ci to już przedtem powiedzieć, tylko… nie było sposobności… mniejsza z tym, trzeba było powiedzieć raz stanowczo…

      – Mów, mów, Peggotty – błagałem czując, że mnie coraz większy zdejmuje niepokój.

      – Kochanie – rzekła, rozwiązując drżącą ręką wstążki kapelusza, po czym jednym tchem dorzuciła – A gdyby tak panicz dostał tatę?

      Zadrżałem i zbladłem. Na wspomnienie tej tam mogiły na cmentarzu i na myśl o wskrzeszonym trupie coś

Скачать книгу


<p>43</p>

ani myśl o tym – nawet o tym nie myśl; nie myśl o tym wcale. [przypis edytorski]