Dawid Copperfield. Чарльз Диккенс

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dawid Copperfield - Чарльз Диккенс страница 17

Dawid Copperfield - Чарльз Диккенс

Скачать книгу

ze mnie na nieodstępną pannę Murdstone lub odwracała w drugą stronę.

      – Znosić kufer panicza – zakomenderowała panna Murdstone, gdy usłyszeliśmy turkot kół przy bramie.

      Obejrzałem się za Peggotty. Nie było jej nigdzie, nie zjawił się też pan Murdstone. W drzwiach stał wózek ze znanym mi woźnicą. Zniesiono mój kuferek do wózka i tam go umieszczono.

      – Klaro! – upominała matkę moją panna Murdstone.

      – Gotowa jestem, kochana Jane – odrzekła. – Do widzenia, Davy. Odjazd ten wyjdzie ci na dobre. Do widzenia, moje dziecię! Wrócisz do nas na wakacje, wrócisz lepszy, prawda?

      – Klaro! – powtórzyła ostrzegająco panna Murdstone.

      – Służę ci, kochana Jane – odrzekła, nie wypuszczając mnie z objęć. – Przebaczam ci, dziecko moje… kochanie… niech cię Bóg strzeże…

      – Klaro! – powtórzyła panna Murdstone.

      Panna Murdstone, z łaski swej, odprowadziła mnie do samego wózka, oświadczając, że sądzi, iż się poprawię, bo inaczej smutny mnie czeka koniec. Wsiadłem, woźnica popędził konia.

      Rozdział V. Wysyłają mnie z domu

      Odjechaliśmy może z pół mili i chustka moja do nosa zmoczona była już łzami, gdy nagle woźnica powstrzymał konia.

      Obejrzałem się. Z krzaków wyskoczyła Peggotty i rzuciła się ku mnie. Porwała mnie w objęcia, przyciskając do piersi tak silnie, że aż nos mi się spłaszczył, co zauważyłem jednak później dopiero, gdy poczułem, że mnie boli. Nie mówiąc ani słowa, dostała65 z kieszeni kilka paczek ciastek, a do ręki dała mi woreczek z pieniędzmi. Uścisnąwszy mnie raz jeszcze, lecz nie mówiąc, jak już wspomniałem, ani słowa, zeskoczyła i odbiegła. Sądzę, że przy tej sposobności wszystkie guziki jej sukni popękały. Widziałem, jak się kilka toczyło po drodze, jeden zaś znalazłem w wózku i długo chowałem na pamiątkę.

      Woźnica obejrzał się na mnie pytająco. Skłoniłem głowę.

      – Jazda! – zawołał.

      Wypłakawszy wszystkie łzy, zacząłem rozmyślać, że płacz nie na wiele się przyda, zwłaszcza że, o ile przypominam sobie, ani Roderick Random66, ani żaden z kapitanów marynarki angielskiej, o których przygodach tyle się naczytałem, nie zwykli byli płakać67, nawet w najtrudniejszych chwilach życia. Woźnica widząc, żem ostatecznie łzy otarł, zaproponował mi powieszenie mokrej chustki do nosa, dla szybszego wyschnięcia, na grzbiecie konia. Podziękowałem mu i zgodziłem się, dziwiąc się tylko, że moja rozpostarta chustka jest tak niewielka.

      Teraz miałem dość czasu i przytomności umysłu, aby się przypatrzyć woreczkowi. Był on sztywny, skórzany, z zameczkiem i zawierał trzy błyszczące szylingi, które Peggotty, ku wielkiemu memu zadowoleniu, wyczyściła zapewne do połysku. Były tam nadto dwie pół korony, zawinięte w papier, na którym matka moja skreśliła własnoręcznie: „Dla mego kochanego Davy”. Rozrzewniło to mnie tak dalece, żem prosił woźnicę o zdjęcie mej chustki do nosa z grzbietu konia. Nie usłuchał mnie jednak, twierdząc, że zdrowiej będzie wytrzeć oczy rękawem i nie płakać więcej.

      Łkałem gwałtownie czas jakiś na wspomnienie przeżytych wrażeń, w końcu, uspokoiwszy się, spytałem woźnicę, czy zawiezie mnie aż do celu podróży.

      – Do celu: gdzie? – spytał.

      – Tam! – odrzekłem.

      – Gdzie „tam”?

      – Pod Londyn.

      – Koń by mi padł na połowie drogi.

      – Więc zawieziesz mię tylko do Yarmouth?

      – Coś na kształt tego, aż do dyliżansu, a dyliżans powiezie aż tam…

      Jak na siebie, pan Barkis – tak się zwał woźnica – powiedział wiele, gdyż, jak już zauważyłem, był powolny i na ogół małomówny. Ofiarowałem mu uprzejmie ciastko, połknął je od razu niby słoń, bez najmniejszego wysiłku na twarzy.

      – Czy to ona piekła?

      – Pan ma zapewne na myśli Peggotty?

      – Tak! – odrzekł mi na to.

      – Tak, panie. To ona piecze nam ciasto i gotuje obiady.

      – Piecze ciasto!

      Wydął usta jak do gwizdania, nie zagwizdał jednak, tylko się wpatrzył w uszy swego konia, jak gdyby je po raz pierwszy widział. Po długim milczeniu mruknął:

      – Bez słodkich zalecanek, co?

      – Słodkich potraw – poprawiłem, wyobrażając sobie, że mu ślinka ciecze do ust na wspomnienie przysmaków.

      – Zalecanek – powtórzył – tak, kawalerów. Nikt z nią nie spaceruje? Co?

      – Z Peggotty?

      – A! Z nią!

      – O, nie. Nie miała nigdy narzeczonego.

      Znów wzdął usta jak do gwizdania, lecz nie gwizdał, tylko jak poprzednio zapatrzył się w swego konia.

      – Piecze więc – ozwał się po długim namyśle – ciastka z jabłkami i zajmuje się gotowaniem?

      Potwierdziłem.

      – Dobrze! Powiem coś paniczowi. Czy panicz będzie do niej pisywał?

      – Na pewno będę – odrzekłem.

      – A! – rzekł, odwracając się powoli ku mnie. – Pisząc, niech panicz nie zapomni dodać, że Barkis gotów. Dobrze?

      – Gotów – pytałem – i nic więcej?

      – Tak – rzekł zamyślony – tak, Barkis gotów.

      – Ale pan wróci przecież jutro do Blunderstone – zauważyłem z żalem, że sam się oddalam – i może lepiej sam jej to powie.

      Wstrząsnął przecząco głową i powtórzył: „Barkis gotów, oto wszystko”.

      Spełniłem dane mi zlecenie i tego jeszcze popołudnia, czekając w gospodzie w Yarmouth na odejście dyliżansu, wystarałem się o atrament, pióro, ćwiartkę papieru i napisałem do Peggotty, co następuje:

      Moja kochana Peggotty!

      Dojechałem tu szczęśliwie. Barkis gotów. Ucałuj ode mnie mamę. Kochający cię

Davy.

      P.S. Prosi, abym cię upewnił, że zawsze „gotów”.

      Odkąd

Скачать книгу


<p>65</p>

dostać (daw.) – tu: sięgnąć i wyjąć; wydobyć. [przypis edytorski]

<p>66</p>

Roderick „Rory” Random – tytułowy bohater i narrator powieści przygodowej Tobiasa Smolletta (1721–1771), The Adventures of Roderick Random, (publ. 1748; pol. tł. B. Zieliński Niezwykłe przygody Roderyka Randoma, 1955); w burzliwym swym życiu Roderick m.in. kilkakrotnie zaciągał się do służby na statku. [przypis edytorski]

<p>67</p>

nie zwykli byli płakać – daw. forma czasu zaprzeszłego dla czynności wielokrotnej, powtarzalnej; znaczenie: nie mieli w zwyczaju płakać niegdyś (tzn. przed czasami opisywanymi); dziś tylko: nie płakali. [przypis edytorski]