Dawid Copperfield. Чарльз Диккенс
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dawid Copperfield - Чарльз Диккенс страница 33
Po południu wyjechałem z Salem House, nie przypuszczając, że wyjeżdżam bezpowrotnie. Dopiero nazajutrz o dziewiątej czy dziesiątej rano stanęliśmy w Yarmouth. Próżno szukałem znanego mi woźnicy Barkisa. Nie było go, zjawił się natomiast niski, pękaty człowieczek, wesoły, uśmiechnięty, ubrany na czarno, z kokardami u spodni i w czarnych pończochach.
– Czy pan Copperfield? – spytał.
– Jestem – odpowiedziałem.
– Proszę kawalera – rzekł, otwierając drzwiczki pojazdu. – Zlecono mi tu spotkać kawalera.
Wziął mnie za rękę; gubiłem się w domysłach, idąc z nieznajomym do sklepu położonego przy wąskiej uliczce. Nad drzwiami czerniał napis:
Omer, krawiec, dostawca galanterii, ubrań żałobnych, liberii itd.
Sklep szczupły był i ciasny, przepełniony wykończonymi i w robocie będącymi przedmiotami, z oknem zasłoniętym do połowy piętrzącymi się na nim kapeluszami, czapkami i tym podobnie106. Przeszedłszy sklep, znaleźliśmy się w małej izdebce. Trzy młode kobiety zajęte były tu krajaniem i szyciem czarnego materiału, którego skrawki walały się na stołach i podłodze. Na kominie płonął duży ogień, a w pokoju rozchodziła się woń przypalonej czarnej krepy107. Woń tę, nieznaną mi przedtem, nauczyłem się odtąd doskonale odróżniać.
Trzy młode szwaczki, jak się zdawało, zadowolone i bardzo zajęte robotą, podniosły na chwilę wzrok, aby się mi przypatrzyć, i natychmiast wróciły do szycia i krajania: „Czyk, czyk, czyk”. Za oknem wtórowało im równomierne i jednostajne uderzenie młotka: „Rat-tat-tat, rat-tat-tat”.
– No! – zawołał towarzysz mój, zwracając się do jednej ze szwaczek – jak ci idzie robota, Minnie?
– Skończymy w porę – odrzekła wesoło zagadnięta, nie podnosząc głowy. – Bądź spokojny, ojcze.
Pan Omer zdjął kapelusz; usiadł, by się wysapać, co mu jego otyłość nakazywała po każdym zmęczeniu.
– Dobrze – rzekł wreszcie.
– Ojcze! – zawołała Minnie – czemuś taki smutny?
– Sam nie wiem doprawdy dlaczego, kochanie! – odpowiedział po chwili namysłu. – Ale tak jest.
– Zwykle bywasz wesoły, rozmowny. Nie bierzesz niczego do serca.
– Najlepsza to metoda.
– Zapewne! Toteż nikomu tu z nas nie brak wesołości – dorzuciło dziewczę.
– Dobrze, dobrze – potwierdził pan Omer. – A teraz, gdym się odsapał, wezmę miarę tego kawalera. Proszę kawalera do sklepu.
W sklepie krawiec pokazał mi sztukę sukna, którego gatunek zachwalał utrzymując, że najlepszy jest do ciężkiej żałoby, i zdjąwszy ze mnie miarę, zapisał ją w książeczce, zwracając przy tym moją uwagę na przeróżne fasony, o których mówił, że albo dopiero co weszły lub też wyszły już z mody.
– Tracimy na tym wiele – mówił – ale na to nie ma rady. Moda jak ludzie. Przybędą nie wiadomo jak, skąd, dlaczego, by odejść nie wiadomo jak, dokąd i po co. Zdaniem moim to wszystko jest wiernym odbiciem życia.
Zbyt smutny byłem, aby się wdawać w te, w każdym razie rozumienie moje przechodzące, dyskusje. Po wzięciu miary zadyszany krawiec zaprowadził mnie znów w głąb domu. Otworzywszy drzwi, zażądał „herbaty, chleba i masła”, co też po jakimś czasie, spędzonym przeze mnie na przysłuchiwaniu się krojącym nożyczkom w izbie i uderzeniom młotka na dziedzińcu, wniesione zostało na tacy i jak się okazało, dla mnie.
– Od dawna już – począł pan Omer, wpatrując się we mnie – od dawna znam kawalera.
– Czy tak? – spytałem. Widok tych czarnych materii i krepy odejmował mi zupełnie apetyt.
– Znam go od dnia urodzenia, a nawet i przedtem. Znałem ojca. Miał pięć stóp i dziewięć i pół cala, teraz zaś wystarczy mu pięć stóp i dwadzieścia cali.
„Rat-tat-tat, rat-tat-tat” – dźwięczało za oknem.
– Pięć stóp, dwadzieścia – powtarzał krawiec.
– Czy mi pan nie może powiedzieć, jak się ma mój braciszek? – zagadnąłem.
Pan Omer wstrząsnął głową.
„Rat-tat-tat, rat-tat-tat”.
– Spoczywa na łonie swej matki – rzekł po chwili.
– Biedactwo! umarł!
– Niech kawaler nie bierze tego tak do serca. Tak, umarł.
Wiadomość ta rozdrażniła świeże moje rany, odepchnąłem filiżankę z herbatą i opierając głowę na drugim stole, przy którym Minnie szyła, zacząłem wylewać nowe i dla roboty szwaczki groźne łez potoki; toteż Minnie szybko odsunęła robotę. Dobra to musiała być dziewczyna, gdyż odgarniała mi łagodnie i pieszczotliwie włosy z czoła. Wesołość jej zresztą nie cierpiała na tym, cieszyła się skończeniem w porę roboty.
Za oknem ucichło, a do pokoju wszedł przystojny chłopak z młotkiem w ręku i ustami pełnymi ćwieczków, które musiał z nich wyjąć, zanim przemówił.
– A co, Joram? – spytał krawiec.
– Wszystko gotowe – odrzekł.
Minnie zarumieniła się tymczasem, a towarzyszki jej zamieniały uśmiechy.
– Byłeś tam wczoraj wieczorem, co? Przy świecach, gdym poszedł do klubu, co? – pytał pan Omer.
– Tak! – odrzekł Joram – pobiegliśmy razem z Minnie, by wziąć miarę. Może by pan zobaczył.
– A jakże! – rzekł, wstając z miejsca i zwracając się nagle do mnie, dodał:
– Może byś też kawalerze…
Lecz córka przerwała mu żywo:
– Nie, nie, ojcze.
– Sądziłem, że mu to sprawi przyjemność – rzekł krawiec – lecz może i masz słuszność.
Zrozumiałem. Szło o trumnę mojej matki. Nigdy przedtem nie widziałem, jak to się robi, lecz przypomniałem sobie dopiero co słyszane uderzenie młotka i domyśliłem się, jaką to młodzieniec ten skończył pracę.
Skończywszy też robotę, dwie szwaczki,
106
107