Czternasta część. Eliza Orzeszkowa

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czternasta część - Eliza Orzeszkowa страница 3

Czternasta część - Eliza Orzeszkowa

Скачать книгу

ty Boże! – myślałam – a dlaczegóż przede mną wszystkie drogi zamknięte? co ze mną kiedyś będzie?” Prawda, że był to czas, w którym ja często i gorzko płakałam, i po całych nocach, bywało, pytałam siebie: „co ze mną kiedyś będzie” A płakałam ja i pytałam się tak dlatego, że wtedy-to zgasła jedyna moja przez całe życie gwiazdeczka szczęścia. Zaświeciła i… zgasła… no, może nie na zawsze, i da Bóg, że zaświeci znowu, ale długo czekać i… ciężko!

      Tu spuściła oczy i żywsze jeszcze, niż zwykle, rumieńce, twarz jéj oblały; potém podnosząc na mnie spójrzenie zawstydzone, naiwne, a jednak w głębi źrenicy gorącą iskrą rozpalone, ciszéj niż wprzódy, wahającym się głosem ciągnęła:

      – Muszę już pani wszystko opowiedziéć… tak jakoś, od piérwszego spójrzenia, zaraz przylgnęłam do pani. Nie słyszała pani nigdy o panu Laurentym Tyrkiewiczu? pewnie nie! Otóż… kiedy miałam dwadzieścia lat, poznaliśmy się z sobą i… i… w cztery lata potém… w téj tam altance, widzi pani? w ogródku? w téj altance z chmielu… raz wieczorem… nie bardzo wieczorem, o szaréj godzinie… oświadczył mi się. Byliśmy po przyrzeczeniu… Pani droga! jaka ja byłam wtedy szczęśliwa! raz tylko w życiu!… Po dwóch tygodniach pan Laurenty wyjechał, żeby sobie lepszego miejsca starać się, – bo to, pani, urzędnika syn i sam urzędnikiem był, – ale prędko miał wrócić i ze mną ślub wziąć… pojechał, miejsce otrzymał doskonałe, ale jeszcze nie wrócił…

      Znowu: jeszcze! Spodziewała się więc powrotu narzeczonego.

      – Jakże dawno pan Tyrkiewicz opuścił Ongród? – zapytałam.

      Wahała się chwilę z odpowiedzią. Widoczném było, że nienawiść do chronologii wszelkiéj walczyła w niéj z napadem bezgranicznéj szczerości. Szczerość zwyciężyła.

      – Pani droga! – szepnęła – na świętą Annę skończy się już od wyjazdu tego lat ośmnaście…

      I wnet, zapominając o tém, że wygadała się już przed chwilą z ilością wiosen, które w szczęśliwéj porze onéj liczyła sobie, dodała:

      – Ja byłam wtedy taka młodziutka.

      – Sądzisz więc pani, że pan Tyrkiewicz wróci jeszcze?

      Spuściła znowu oczy na-pół z zawstydzeniem, na-pół ze smutkiem:

      – Pewną tego nie jestem – szepnęła – ale mam nadzieję… Kiedyś – dodała – kiedyś, gdy pani opowiem wszystko, pani sama osądzi, że to tak przejść nie mogło w żaden sposób, i że on wrócić musi…

      – Czy pisuje?

      – Pisał do mnie z początku kilka razy, ale teraz tylko do ciotki swojéj, pani Antoniowéj, pisuje czasem…

      I z odcieniem radosnéj figlarności w spójrzeniu, szepnęła:

      – Nie ożenił się!…

      – Widzi pani – mówiła po chwili daléj – ja wtedy nie byłam taka, jak teraz jestem. Choć dzieciństwo w męce mi przeszło, w młodości rozkwitłam, jak róża, a dnia tego… była to niedziela… miałam na sobie białą perkalową suknią, którą sobie własnemi rękoma uszyłam i wyhaftowałam czerwoną bawełną, a włosy ubrałam w bez koralowy, którego w ogrodzie naszym moc jest wielka… Suknią tę i listki od tego bzu mam dotychczas w komodzie schowane i… jeżeli on nie wróci… poproszę, aby mi je do trumny włożyli…

      Głos jéj zadrżał, w oczach mignęła łza.

      – Potém, pani droga, po téj jedynéj szczęśliwéj godzinie, powlokło się znowu trybem swoim ciężkie moje życie… Matka umarła… ojciec zachorował… Klemens był już wtedy zecerem i w drukarni rządowéj pracował tak, jak i teraz pracuje, a grosz swój już mając, po dniach i po nocach całych nieraz w domu nie bywał. Pracował on, to prawda, ale i odpoczynek, i zabawę miał. Bywało w cukierniach przesiaduje, w bilard grywa, na wieczorki chodzi i do panienek umizga się… A ja z ojcem chorym jedna… Ojciec swarliwy zawsze, w chorobie zrobił się, jak ogień… a przez oszczędność sługi porządnéj nigdy nie pozwolił mi wziąć, ale podlotków jakichś trzymaliśmy zawsze, tyle tylko, co do samych najgrubszych robót… Zresztą… wszystko ja… I gotuję, i piorę, i krowy i ogrodu doglądam, i nocami przy chorym siedzę, i do apteki po lekarstwa latami, a w wieczory zimowe, długie takie…

      Boże-ż mój, Boże!… dom jak grób… ojciec nikogo, prócz mnie, przy sobie nie znosi, leży i stęka, albo swarzy się i wyrzeka, a ja przy lampce osłoniętéj siedzę i szyję… szyję… aż mi kark od nachylania, a palce od trzymania igły zdrętwieją, i po godzin kilka ust nie otworzę… Takie było życie moje, dopóki żył ojciec; ale sześć lat temu umarł on, i oto po śmierci jego właśnie dowiedziałam się, że mi na drugie imię czternasta część!

      – Jakże to było?

      – Oto tak: na kilka miesięcy przed śmiercią swoją, ojciec zaczął mi często swoję szczególną łaskę okazywać. Patrzy się, bywało, na mnie długo, długo, a ja widzę, że oczy jego robią się smutne i inne jakiéś, niż zwykle bywały. Raz, kiedy Klemens z wieczorynki jakiéjś do domu przyszedł, ojciec swarzyć się zaczął, że nigdy w domu nie siedzi. „Ty tam hulasz sobie, a tu przy gospodarstwie i przy mnie chorym siostra zawsze jedna! Dziewczyna zamęczy się! ” Tak mnie, pani droga, rozczuliły te słowa ojcowskie, żem z płaczem do łóżka jego przypadła, i ręce jego całować zaczęła, i mówić, że nie jest to mi męką żadną, kiedy ojca rodzonego doglądam. Wtedy, pani moja, ojciec mnie, piérwszy raz w życiu, za szyję objął, głowę moję do piersi swojéj przycisnął, a Klemensowi powiedział: „Tylko ty mi, po śmierci mojéj, siostry nie skrzywdź”. Kiedy sobie teraz tę chwilę przypominam, do oczu mi łzy idą, i z żałości, i z radości. Żal mi ojca, który, choć twardy był i srogi człowiek, wykrzyczał i wyszturchał nieraz, aleć zawsze ojcem rodzonym i kochanym mi był; ale téż i raduję się, gdy pomyślę, żem przecie mu dogodzić snadź potrafiła, kiedy w ostatnich dniach życia swego okazywał mi on takie ojcowskie serce, a przed samą śmiercią, i nic już mówić nie mogąc, rękę swą na głowie mojéj z błogosławieństwem położył i, patrząc na twarz moję wynędzniałą od smutku, pracy i niespania, zapłakał. Klemens żałował téż ojca, niéma co powiedziéć, żałował bardzo! kiedy do trumny go kładli, jak bóbr płakał, i na grobie mu śliczny krzyż z blaszaną tablicą i pięknym napisem postawić kazał. Prędzéj przecież łzy jego oschły, niż moje, i nic dziwnego! Całe Boże dnie i wieczory na mieście przepędzając, to w pracy, to w towarzystwach, rozrywki miał i nadzieje różne, których dla mnie… nie było. Jakoż w rok potém, zaledwie żałobę zdjął, już i ożenić się zamyślił. Cieszyłam się z zamysłu tego. Brata na ręku moim wyhodowałam, on mi jeden rodzonym krewnym na świecie pozostał, szczęścia jego pragnęłam. Ale, kiedy Klemens powiedział mi, z kim chce się żenić, pani droga! ledwie nie zemdlałam! Córka modniarki! rozhukana, rozbawiona, do pracy niezwykła, a kokietka! Z początku perswadować mu zaczęłam, a potém i gniewać się na niego za ten głupi wybór, który on zrobił. I miałam racyą! O, zobaczy pani, jak tu dłużéj pomieszka, kogo to on wziął sobie, i jaką to lalę wprowadził do rodzicielskiego naszego domu… Dość powiedziéć, że zaczęliśmy kłócić się z bratem. Raz w kłótni powiedział mi on: – „Jeżeli ci kobieta, którą ja za żonę biorę, nie w guście, możesz manatki swoje zabrać i iść sobie w świat!”

      We mnie, na słowa te, zawrzało wszystko.

Скачать книгу