Rodzina Połanieckich. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Rodzina Połanieckich - Генрик Сенкевич страница 15
– Bo tak szczerze – mówił niewzruszony Bigiel – czy ty koniecznie potrzebujesz tych pieniędzy? Czy nie masz do rozporządzenia sumy, jaką każdy z nas obowiązany jest wnieść.
– Ciekawym, co tobie, albo Pławickiemu do tego? Mam u niego, muszę odebrać i skończyło się.
Wejście pani Bigielowej z całem stadkiem dzieci położyło tamę kłótni. Była to młoda jeszcze kobieta, ciemno-włosa, niebiesko-oka, bardzo dobra i bardzo zajęta dziećmi, których było sześcioro i które Połaniecki nadzwyczaj lubił. Była też za to szczerą jego przyjaciółką, jak również pani Emilii Chwastowskiej. Obie te panie, znając i kochając Marynię Pławicką, postanowiły ożenić z nią Połanieckiego, obie namawiały go bardzo silnie, by osobiście jechał po pieniądze do Krzemienia; teraz więc pani Bigielowa płonęła ciekawością, jakie te odwiedziny uczyniły na nim wrażenie.
Ale z powodu dzieci nie można się było dogadać. Najmłodszy z tych, które już chodziły na własnych nogach, Jaś, objąwszy rękoma łydkę Połanieckiego, począł za nią ciągnąć, wołając: „Pan, pan!” – co w jego języku brzmiało: „Pam! pam!” – dwie dziewczynki, Ewka i Joasia, wgramoliły się bez ceremonii na kolana młodego człowieka, a Edzio i Józio wytoczyli przed nim sprawę. Dzieci czytały Zdobycie Mexyku i bawiły się w „zdobycie Mexyku,” więc Edzio, podniósłszy brwi i przekręciwszy dłonie do góry, mówił z zapałem:
– Dobrze! ja będę Kortezem, a Józio rycerzem na koniu, ale jak Ewka, ani Joasia nie chcą być Montezumą, to jakże? Przecież tak nie można się bawić, prawda? Ktoś musi być Montezumą, bo inaczej któż będzie Mexykanami dowodził?
– A gdzie są Mexykanie? – spytał Połaniecki.
– No – rzekł Józio – Mexykanami są przecie krzesła i Hiszpanami także.
– To czekajcież, ja będę Montezumą – a teraz zdobywajcież Mexyk!
Tu wszczął się rwetes nieopisany. Żywość Połanieckiego pozwalała mu zmieniać się chwilami w dziecko. Stawił on tak zacięty opór Kortezowi, że Kortez począł mu odmawiać prawa do takiego oporu, twierdząc, nie bez słuszności historycznej, że skoro Montezuma został pobity, to powinien się dać pobić. Na to Montezuma odpowiadał, że go to mało obchodzi i walczył dalej. W ten sposób zabawa przedłużała się coraz bardziej.
Lecz pani Bigielowa, nie mogąc doczekać końca, spytała wreszcie męża:
– Jakże wizyta w Krzemieniu?
– Zrobił to, co teraz robi – odpowiedział z flegmą Bigiel – poprzewracał wszystkie krzesła i wyjechał.
– Mówił ci co?
– O pannę nie miałem czasu go zapytać, ale z Pławickim rozstał się, jak nie można gorzej. Chce sprzedać swój dług na Krzemieniu, co oczywiście pociągnie za sobą zupełne zerwanie stosunków.
– Szkoda – odrzekła pani Bigielowa.
I przy herbacie, gdy dzieci spać poszły, poczęła wprost wypytywać Połanieckiego o Marynię.
– Nie wiem – odpowiedział Połaniecki – może jest ładna, może nie! Nie zastanawiałem się nad tem.
– To nieprawda – odpowiedziała pani Bigielowa.
– A więc nieprawda! A więc jest miła, ładna i co pani chce. Można się w niej zakochać, można się z nią ożenić, ale noga moja więcej u nich nie postanie. Wiem doskonale, dlaczego mnie tam panie wysyłały, tylko lepiej mnie było ostrzedz, kim jest jej ojciec, bo ona musi być do niego z usposobienia podobna, a jeśli tak jest, to dziękuję uniżenie.
– Niech się pan zastanowi, co pan mówi: „jest ładna, jest miła, można się z nią ożenić” – a potem: „musi być do ojca podobna!” – Przecie to się nie trzyma!
– Być może, wszystko mi jedno! Nie mam szczęścia i dość na tem!
– A ja powiadam panu dwie rzeczy: po pierwsze, że pan powrócił pod silnem wrażeniem Maryni, a po drugie, że to jest jedna z najlepszych panien, jakie w życiu widziałam i że szczęśliwy będzie, kto ją weźmie.
– Czemuż jej dotąd nikt nie wziął?
– Bo ona ma dwadzieścia jeden lat i niedawno w świat weszła. Niech pan zresztą nie myśli, żeby nie miała już starających się.
– Niechże ją bierze kto inny.
Ale Połaniecki powiedział to nieszczerze, myśl bowiem, że ją może wziąć kto inny, była mu niezmiernie przykra. Czuł też w duszy wdzięczność dla pani Bigielowej za jej pochwały dla Maryni.
– Niech tam! – rzekł – ale pani jest dobrą przyjaciółką.
– Nie tylko Maryni, ale i pańską, i pańską. Proszę tylko o szczerą, ale zupełnie szczerą odpowiedź: jest pan pod wrażeniem, czy nie jest?
– Ja? pod wrażeniem? Szczerze mam powiedzieć? – ogromnie!
– A widzi pan! – odrzekła pani Bigielowa, której twarz rozjaśniła się zadowoleniem.
– Cóż widzę? Nic nie widzę! Podobała mi się ogromnie – prawda! Pani nie ma pojęcia, jakie to sympatyczne i pociągające stworzenie. I dobre musi być! Ale cóż? Przecie ja drugi raz do Krzemienia nie mogę jechać. Wyjechałem taki zły, mówiłem nietylko Pławickiemu, ale i jej, takie przykre rzeczy, że to niepodobna.
– Bardzo pan nabroił?
– Raczej zanadto, niż za mało.
– To można listem ułagodzić.
– Jabym miał pisać do Pławickiego i przepraszać? Za nic w świecie! Przecie on mnie zresztą przeklął.
– Jakto, przeklął?
– Jako patryarcha rodu. W swojem imieniu i wszystkich przodków. Mam taki do niego wstręt, że nie umiałbym dwóch słów nakreślić. To jest stary, patetyczny komedyant. Ją prędzejbym przeprosił, ale na co się to zdało? Ona musi z ojcem trzymać. To i ja rozumiem. W najlepszym razie odpisze mi, że jej bardzo przyjemnie, i na tem stosunek się urwie.
– Jak Emilka wróci z Reichenhallu, to pod pierwszym lepszym pozorem ściągniemy tu Marynię – i wtedy, to już będzie pańska rzecz, by się te nieporozumienia zatarły.
– Zapóźno, zapóźno! – powtórzył Połaniecki. – Dałem sobie słowo, że tę sumę sprzedam – i sprzedam.
– To może właśnie będzie lepiej.
– Nie, to będzie gorzej! – wtrącił pan Bigiel. – Ja go namawiam, by sumy nie sprzedawał. Mam przytem nadzieję, że kupca na nią nie znajdzie.
– A tymczasem Emilka ukończy kuracyę Litki.
Tu pani Bigielowa