Rodzina Połanieckich. Генрик Сенкевич

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Rodzina Połanieckich - Генрик Сенкевич страница 21

Rodzina Połanieckich - Генрик Сенкевич

Скачать книгу

się do nich. Po chwili dziewczynka zagarnęła, jak zwykle, Połanieckiego na wyłączną swą własność. Las, zanurzony w łagodnem porannem świetle pogodnego dnia, zajmował ją nadzwyczajnie, więc poczęła wypytywać o rozmaite drzewa, co chwila zaś wykrzykiwała z radością:

      – Rydze!

      Lecz on odpowiadał jej mechanicznie, myśląc o czem innem:

      – Rydze, kotku, rydze!

      Nakoniec droga zniżyła się i pod stopami ujrzeli Thumsee. Po upływie pół godziny, zeszli na bity gościniec, ciągnący się nad samym brzegiem, na którym widać było tu i owdzie drewniane kładki, powyciągane na kilka kroków w wodę. Litka miała ochotę zobaczyć z blizka wielkie ryby, które widać było w przezroczystej toni. Połaniecki, wziąwszy ją za rękę, wprowadził ją w tym celu na jednę z kładek.

      Ryby, przyzwyczajone do okruszyn chleba, rzucanych przez gości, zamiast uciekać, zbliżyły się jeszcze i wkrótce cały ich wianek otoczył stopy Litki. W błękitnawej toni widać było złotawo-brunatne grzebiety karpiów i szarą plamistą łuskę łososiopstrągów, oraz okrągłe oczy, wpatrzone jakby z wyrazem prośby w dziewczynkę.

      – Wracając, weźmiemy dużo bułek – mówiła dziewczynka. – Jak one dziwnie patrzą. Co one myślą?

      – One myślą bardzo powoli – rzekł Połaniecki – i tak, dopiero za godzinę albo za dwie powiedzą sobie: „Aha! tu stała jakaś dziewczynka z płową czupryną, w różowej sukience i w czarnych pończoszkach.”

      – A o panu Stachu, co pomyślą?

      – Pomyślą, żem jaki cygan, bo ja nie mam płowej czupryny.

      – Nie. Cygany nie mają przecie domu.

      – I ja nie mam domu, Litko. Mogłem go mieć, alem go sprzedał.

      Połaniecki wymówił ostatni wyraz w jakiś niezwyczajny sposób i wogóle był w głosie jego smutek. Dziewczynka spojrzała na niego uważniej i zaraz wrażliwa jej twarzyczka odbiła jego smutek, tak jak owa toń odbijała jej własną postać. Potem, gdy się połączyli z resztą towarzystwa, podnosiła na niego od czasu do czasu swoje chmurne oczy, z wyrazem pytającym i niespokojnym. Wreszcie, ścisnąwszy mocniej jego rękę, za którą trzymała, rzekła:

      – Co panu jest, panie Stachu?

      – Nic, dziecinko. Rozglądam się po jeziorze i dlatego nic nie mówię.

      – Bo ja się tak cieszyłam wczoraj, że panu pokażę Thumsee.

      – Owszem. Chociaż niema skał, bardzo tu ładnie! A tamten domek z drugiej strony?

      – Tam będziemy jedli obiad.

      Tymczasem pani Emilia rozmawiała wesoło z Waskowskim, który, niosąc w ręku kapelusz i szukając co chwila po kieszeniach chustki dla obtarcia łysiny, opowiadał jej swoje spostrzeżenia nad Bukackim.

      – On jest Arya – kończył – i dlatego w ciągłym niepokoju dąży do spokoju. Teraz kupuje obrazy i sztychy, myśląc, że tem zapełni próżnię. Ach, pani, na co ja patrzę! Toż to te dzieci wieku noszą w duszy taką otchłań, jak naprzykład to jezioro, a w dodatku bezdenną, i myślą, że można ją zapełnić obrazkami, akwafortami, amatorstwem, dyletantyzmem, Baudelaire'm, Ibsenem, Maeterlinckiem, wreszcie dyletantyzmem naukowym. Biedne ptaki, rozbijające głowy o ściany klatek! To tak samo, jakbym chciał wypełnić to oto jezioro, wrzuciwszy w nie ten kamyk.

      – A cóż może zapełnić życie?

      – Wszelka szersza idea, wszelkie większe uczucie, ale pod jednym warunkiem, by były poczęte w Chrystusie. Gdyby Bukacki po chrześcijańsku kochał sztukę, dałaby mu pogodę, której mimowoli szuka.

      – A mówił mu pan to?

      – I to, i wiele innych rzeczy. Ja i jego i Połanieckiego ciągle namawiam, by czytali życie św. Franciszka z Assyżu. Nie chcą i śmieją się ze mnie. A jednak, to był największy człowiek i największy święty średnich wieków, który odrodził świat. Gdyby się teraz znalazł podobny, odrodzenie w Chrystusie nastąpiłoby jeszcze szersze i jeszcze zupełniejsze.

      Zbliżało się południe, z niem upał. Las poczynał pachnąć żywicą, a jezioro wygładziło się zupełnie w ciszy pełnej blasku i, odbijając błękit bez plamki, zdawało się drzemać.

      Doszli wreszcie do domu i ogrodu, w którym była restauracya, i siedli pod cieniem buku, przy zastawionym stole. Połaniecki, przywoławszy kelnera w brudnym fraku, zamówił obiad, poczem rozglądali się w milczeniu po jeziorze i okolicznych górach.

      O parę kroków od stołu rosła kępa irysów, zwilżana przez wodotrysk, urządzony między kamieniami.

      Pani Emilia, spojrzawszy na kwiaty, rzekła:

      – Gdy jestem nad jakiem jeziorem, a przytem patrzę na irysy, zdaje mi się, że jestem we Włoszech.

      – Bo nigdzie niema ani tyle jezior, ani tyle irysów – odrzekł Połaniecki.

      – Ani tyle upojenia dla każdego człowieka – dodał Waskowski. – Ja od wielu lat jeżdżę tam co rok, jesienią, szukać sobie schronienia na ostatnie dni. Długi czas wahałem się między Perugią a Assyżem, ale ostatniego roku przeważył Rzym. To jest jakby sień do innego świata, w której widać już jego światło. Pojadę tam w październiku.

      – Szczerze panu zazdroszczę – rzekła pani Emilia.

      – Litka ma dwanaście lat… – zaczął Waskowski.

      Lecz Litka przerwała:

      – I trzy miesiące.

      – I trzy miesiące; więc choć na swój wiek jest bardzo mała i trzpiotka wielka, czasby jej już rozmaite rzeczy w Rzymie pokazać – mówił dalej Waskowski. – Nic się tak nie pamięta, jak to, co się widziało w dzieciństwie. A choć się wielu rzeczy nie odczuje, ani zrozumie, to przychodzi później i przychodzi bardzo przyjemnie, bo tak, jakby ktoś od razu oświecił jakieś wrażenia, zanurzone w cieniu… Niech pani jedzie ze mną w październiku do Włoch.

      – W październiku nie mogę, bo mam swoje kobiece powody, które mnie zatrzymują w Warszawie.

      – Jakie?

      Pani Emilia poczęła się śmiać.

      – Pierwszy i najgłówniejszy, a czysto kobiecy – rzekła, wskazując na Połanieckiego – to ożenić tego pana, który siedzi taki posępny i w gruncie rzeczy… taki rozkochany.

      Połaniecki obudził się z zamyślenia i machnął ręką.

      A Waskowski zapytał ze zwykłą naiwnością dziecka:

      – Zawsze z Marynią Pławicką?

      – Tak – odrzekła pani Emilia. – Był w Krzemieniu i próżnoby się zapierał, że go bardzo chwyciła za serce.

      – Mogę się nie zapierać – odrzekł Połaniecki.

      Lecz dalsza rozmowa została przerwana w przykry sposób,

Скачать книгу