Rodzina Połanieckich. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Rodzina Połanieckich - Генрик Сенкевич страница 39
– Tkwi naprawdę w tem wszystkiem jakiś bardzo smutny dramat – rzekł Połaniecki – i pani Krasławska może mieć trochę słuszności, utrzymując, że te dwie śmierci stoją z sobą w związku.
Na to panna Marynia rzekła:
– Jest w samobójstwie to okropnego, że powinno się je potępić, a potępiając, ma się także wrażenie, jakby się nie miało żadnego współczucia dla nieszczęścia.
Połaniecki zaś odpowiedział:
– Współczucie trzeba mieć dla tych, którzy jeszcze czują, a więc dla żywych.
Rozmowa urwała się i czas jakiś jechali znów w milczeniu. Po chwili Połaniecki ukazał na oświecone okna domu, stojącego w głębi leśnego parku, i rzekł:
– To willa pani Krasławskiej.
– Nie mogę jej darować tego – rzekła pani Emilia – co mówiła o tej nieszczęśliwej pani Kromickiej.
– To jest kobieta wprost drapieżna – odpowiedział Połaniecki – a wiecie panie dlaczego? Oto z powodu córki. Cały świat uważa za tło, któreby chciała uczynić jak najczarniejszem, żeby panna Terka odbiła się na niem tem jaśniej. Być może, że matka kroiła niegdyś na Płoszowskiego – być może, że panią Kromicką uważała za przeszkodę i stąd jej nienawiść do niej.
– To ładna panienka – rzekła Marynia.
– Są istoty, dla których poza światem form towarzyskich zaczyna się inny, daleko obszerniejszy – dla niej nie zaczyna się nic – a raczej kończy wszystko. To jest zupełny automat, w którym serce uderzy wówczas dopiero, kiedy matka je kluczem nakręci. Zresztą, dużo jest podobnych panien na świecie, a i te nawet, które wydają się inne, często są takie właśnie… Wieczna historya Galatei… Czy panie uwierzą, że w tej lalce, w tej zgaszonej świeczce, zakochał się przed paru laty, bez pamięci, jeden młody lekarz, mój znajomy. Dwakroć się oświadczał i dwakroć został odrzucony, bo te panie patrzyły wyżej. Zaciągnął się następnie do służby holenderskiej – i zapewne umarł tam gdzieś na febrę, bo z początku pisywał do mnie, dopytując się o swój automat, a później listy ustały.
– Czy ona wie o tem?
– Wie, bo ilekroć ją zobaczę, tylekroć o nim mówię. I co jest charakterystyczne, to to, że jego wspomnienie nie mąci ani na sekundę jej pogody. Mówi o nim, jak o każdym innym. Jeśli spodziewał się od niej choć pośmiertnego żalu, to i w tem się zawiódł… Muszę paniom pokazać kiedyś jeden jego list. Ja mu próbowałem wytłómaczyć to uczucie, on zaś odpisał mi: „Ja ją sądzę trzeźwo, ale nie mogę duszy od niej odedrzeć…” Był to zresztą sceptyk, człowiek pozytywny – dziecko ostatnich czasów… Ale pokazuje się, że uczucie drwi sobie ze wszystkich filozofii, ze wszystkich prądów… Wszystko mija, a ono było, jest i będzie… Przytem tamten mówił mi kiedyś tak: „Wolałbym być nieszczęśliwy z nią, niż szczęśliwy z inną…” I co tu gadać. Człowiek patrzy trzeźwo, ale nie może duszy odedrzeć – i skończyło się.
Rozmowa skończyła się również. Wjechali teraz na drogę, wysadzoną kasztanami, których pnie migotały różowo w świetle powozowych latarni.
– A jak komu bieda, to musi cierpieć! – dorzucił naostatek Połaniecki, idąc widocznie za biegiem własnych myśli.
Tymczasem pani Emilia pochyliła się nad Litką:
– Śpisz dziecinko? – spytała.
– Nie, mamusiu – odpowiedziała Litka.
XIV
– O majątek nie ubiegałem się nigdy – mówił pan Pławicki – ale jeśli Opatrzność w niezbadanych swych wyrokach tak pokierowała, żeby choć część tej wielkiej fortuny przeszła w nasze ręce, to nie chcę jej dróg krzyżować… Mnie z tego wiele już nie przyjdzie, mnie potrzebne wkrótce będą cztery deski i cicha łza dziecka, dla którego żyłem, ale tu idzie o Marynię.
– Zwracam pańską uwagę – rzekł zimno Maszko – że, po pierwsze, to są widoki bardzo niepewne…
– Ale czy godzi się nie brać ich pod uwagę?…
– Po wtóre, że pani Płoszowska żyje jeszcze…
– Ale z babinki trociny już się sypią… stara jak grzyb!
– Po trzecie, że może zapisać majątek na cele publiczne…
– Ale czyby nie można przeciw temu wystąpić?
– Po czwarte, że wasze pokrewieństwo jest niezmiernie dalekie. W ten sposób wszyscy w Polsce są sobie krewni.
– Jednakże bliższych krewnych niema.
– Połaniecki to przecie także wasz krewny?
– Żaden! dalibóg, żaden! On jest krewny pierwszej mojej żony, nie mój!
– A Bukacki?
– Dajże pan spokój. Bukacki jest kuzynem żony mojego szwagra.
– Innych krewnych pan nie ma?
– Przyznawali się do nas Gątowscy z Jałbrzykowa. Jak to pan wie… Ludzie to mówią, co im pochlebia… Z Gątowskim zresztą nie potrzebuję się liczyć.
Maszko umyślnie przedstawiał trudności, by potem ukazać brzeżek nadziei, więc rzekł:
– U nas ludzie są chciwi na spadki – i niech się spadek jaki otworzy – zlatują się ze wszystkich stron, jak wróble na pszenicę… Wszystko w takich razach polega na tem, kto się prędzej zgłosi… Pamiętaj pan, że człowiek sprężysty i znający się na rzeczy może z niczego coś zrobić, gdy przeciwnie, człowiek bez energii i znajomości interesów, mając nawet pewne podstawy działania, może nic nie wskórać…
– To wiem z doświadczenia. Całe życie miałem póty interesów.
Tu pan Pławicki przeciągnął ręką po gardle, Maszko zaś dodał:
– Prócz tego możesz się pan stać igraszką adwokatów i być wyzyskiwanym bez granic…
– Liczyłbym w takim razie na osobistą pańską z nami przyjaźń…
– I nie zawiódłbyś się pan – odrzekł z powagą Maszko. – I dla pana i dla panny Maryni mam tak głęboką przyjaźń, jak gdybyście należeli do mojej rodziny.
– W imieniu sieroty, dziękuję – odpowiedział pan Pławicki.
I wzruszenie nie pozwoliło mu mówić więcej.
Maszko zaś spoważniał i rzekł:
– Ale jeśli chcecie, bym bronił waszych praw i w tym wypadku, który, jak powiedziałem, może się okazać złudzeniem – i w innych – to mi te prawa dajcie…
Tu młody adwokat chwycił rękę pana Pławickiego.