Lekarz wiejski. Оноре де Бальзак

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Lekarz wiejski - Оноре де Бальзак страница 5

Lekarz wiejski - Оноре де Бальзак

Скачать книгу

tyle już rozmaitych a dziwnych obrazów przesunęło się mu przed oczyma w ciągu koczowniczego, żołnierskiego życia, doznał on przecież uczucia podziwu połączonego z odrazą ujrzawszy twarz ludzką, któréj nigdy myśl żadna nie musiała ożywiać, twarz siną, napiętnowaną cierpieniem milczącém i naiwném, jak u dziecka, co już krzyczéć nie może, a mówić się jeszcze nie nauczyło, jedném słowem twarz zupełnie zwierzęcą starego, umierającego kretyna. Była to jedyna odmiana rodzaju ludzkiego, któréj jeszcze nie znał Genestas. Któż na widok tego czoła, z pofałdowaną nieforemnie skórą, tych dwojga oczu, martwych, bezmyślnych jak u ryby ugotowanéj, téj głowy zaklęsłéj i pokrytéj kosmykami rzadkich włosów, nie był-by doznał mimowolnego uczucia wstrętu do istoty pozbawionéj wszelkich ludzkich i zwierzęcych własności, która nigdy nie miała ani rozumu, ani instynktu, nigdy nie słyszała żadnéj mowy i żadną odezwać się nie potrafiła. Trudno było zaiste ubolewać nad gaśnięciem tego istnienia, którego życiem nazwać nie można; stara kobieta jednakowoż patrzyła na tego biedaka z tkliwym niepokojem i polewała mu wodą nogi tak troskliwie i czule, jakby to mężowi swemu robiła. Benassis, sam, przyjrzawszy się téj zamarłéj twarzy i zgasłym oczom, ujął ręką kretyna, badając puls.

      – Kąpiel nic nie działa – rzekł wstrząsając głową. – Trzeba go położyć.

      I wziąwszy tę bezwładną masę ciała przeniósł ją delikatnie na tapczan i ułożył na nim, wyciągając zimne prawie już nogi kretyna, poprawiając głowę i ręce z takiém staraniem, jak matka do snu dziecko swe tuląca.

      – Wszystko już na nic, on umiera! – odezwał się po chwili.

      Stara kobieta, trzymając ręce na biodrach, spojrzała na konającego i kilka łez stoczyło się po jéj policzkach. Genestas sam siedział milczący, nie mogąc zrozumiéć, dlaczego śmierć téj nic nieznaczącéj istoty robiła na nim tak silne wrażenie. Instynktownie prawie dzielił bezgraniczną litość, jaką te nieszczęśliwe stworzenia wzbudzają w mieszkańcach tych pozbawionych słońca dolin, gdzie ich natura rzuciła. Czyż to uczucie, które się stało niemal przesądem religijnym w rodzinach mających pośród siebie kretynów, czyż to uczucie nie pochodzi od najpiękniejszéj cnoty chrześcijańskiéj, miłosierdzia i najpotrzebniejszéj w budowie społecznéj wiary w życie przyszłe i nadziei nagrody za nędze i cierpienia doczesne, na które nad tę nadzieję nie masz skuteczniejszego balsamu. Ona to umacnia rodziców owych biednych istot i tych, co je otaczają, w pielęgnowaniu ich i ciągłém, niezmordowaném opiekowaniu się temi, co tego poświęcenia ani zrozumiéć, ani odwdzięczyć nie mogą. Ludność tych miejscowości, gdzie się znajdują kretyni, wierzy, iż obecność ich przynosi szczęście rodzinom, a wiara ta osładza biednym istotom życie, które w miastach byłoby poddane rygorowi źle zrozumianéj filantropii i twardym przepisom szpitali. W górnéj dolinie Izery kretyni (a jest ich tam najwięcéj) żyją na wolnem powietrzu wraz z trzodami, których pilnują. Przynajmniéj są swobodni i szanowani, jak się to nieszczęśliwym należy.

      Od pewnego już czasu, dzwon wiejskiego kościołka dźwięczał zwolna w równych odstępach oznajmiając wiernym śmierć jednego z nich, a słabe echo téj pobożnéj myśli dochodząc do chatki kretyna rozlewało w niéj słodką jakąś, poważną melancholię. Wkrótce szelest stąpań po drodze dał się słyszéć, stąpań licznych; snać tłum szedł duży, ale milczący. A potém śpiewy pobożne zabrzmiały w powietrzu, te śpiewy, co najmniéj nawet wierzące dusze zdolne są przejąć wzruszeniem. Kościół przychodził z pomocą téj istocie, która go wcale nie znała. Na progu ukazał się ksiądz poprzedzony przez chłopca krzyż niosącego; z tyłu szedł zakrystyan z wodą święconą, a daléj mnóstwo kobiet, starców i dzieci, którzy przyszli wszyscy, by modły swe z modłami kościoła połączyć. Lekarz i wojskowy spojrzeli po sobie w milczeniu i usunęli się na bok robiąc miejsce przybyłym, którzy poklękali w izbie i przed chatą. Na wszystkich prawie twarzach malowało się głębokie rozrzewnienie i łzy płynęły po ich zgrubiałych od słońca i ciężkiéj pracy policzkach, podczas gdy ksiądz odprawiał święty obrządek religijnego pożegnania i przebaczenia dla istoty, która nigdy nie zgrzeszyła. A ten żal, to rozrzewnienie, jakie chwila ostatecznego rozstania z biedném tém stworzeniem budziła, było całkiem naturalne, bo wszyscy dokoła zgromadzeni byli mu dobrowolnie pokrewni. Była-to jedna wielka rodzina, w któréj każde chłopię darzyło go troskliwością ojca, każda swawolna dzieweczka czułością matki.

      – Już skończył – ozwał się wreszcie ksiądz.

      Słowa te wielkie wrażenie na obecnych wywarły. Zapalono gromnice; niektórzy chcieli noc przy zwłokach przepędzić. Benassis i gość jego wyszli. Przy drzwiach kilku wieśniaków zatrzymało lekarza mówiąc: – Ach! panie doktorze, widocznie Bóg chciał go już do siebie powołać, skoroś go pan uratować nie mógł.

      – Zrobiłem wszystko, com mógł, moje dzieci! – odparł Benassis – a gdy minęli opuszczoną wioskę, któréj ostatni mieszkaniec skonał przed chwilą, zwrócił się do komendanta mówiąc:

      – Nie przypuściłbyś pan nigdy, jak wielką pociechą są dla mnie słowa tych ludzi. Dziesięć lat temu o mało co nie zostałem ukamienowany przez mieszkańców téj wioski dziś pustéj, a podówczas przeszło trzydzieści rodzin liczącéj.

      Genestas ruchem i wyrazem twarzy tak żywą wyraził ciekawość i tak pytająco spojrzał na lekarza, że ten czyniąc zadość jego nieméj prośbie opowiedział mu w drodze następującą historyę:

      – Kiedym tu przybył, zastałem w téj oto części kantonu – tu odwrócił się wskazując ręką na rozwalone chaty – przeszło dwunastu kretynów. Położenie téj wioski w miejscu wgłębioném, pozbawioném przeciągu powietrza i dobroczynnych promieni słońca, które tylko wierzchołek góry oświeca, blizkość strumienia ze stopniałych śniegów utworzonego, wszystko to przyczynia się do rozpowszechnienia téj strasznéj choroby. Prawa nie wzbraniają związków płciowych tym nieszczęśliwym, pielęgnowanym tutaj z zabobonną troskliwością, o któréj nie miałem pojęcia, którą potępiałem z początku, a którą teraz uwielbiam. Tym jednak sposobem kretynizm byłby się ztąd aż na całą dolinę rozprzestrzenił. Trzeba było koniecznie położyć tamę téj moralnéj i fizycznéj zarazie, ale przedsięwzięcie takie, acz prawdziwém dobrodziejstwem dla tych okolic będące, mogło grozić utratą życia temu, ktoby je w czyn wprowadzić zamyślał. Tutaj, jak i we wszystkich innych warstwach społeczeństwa, chcąc zmienić dotychczasowy porządek rzeczy, potrzeba było wypowiedziéć walkę już nie interesom społecznym, ale czemuś stokroć trudniejszemu do przerobienia, bo wyobrażeniom religijnym przeistoczonym w zabobon, w tę najtrwalszą, najbardziéj niepożytą formę ludzkich przekonań. Nie straciłem jednak odwagi. Starałem się naprzód uzyskać urząd mera kantonu, a otrzymawszy takowy i nadto zbrojny ustném zezwoleniem prefekta rozkazałem przesiedlić nocą kilku z tych nieszczęśliwych do Sabaudyi, gdzie ich jest wielu i gdzie się z niemi bardzo dobrze obchodzą. Jak tylko wieść o tém rozeszła się po okolicy, ludność tutejsza najżywszą ku mnie zapałała nienawiścią. Proboszcz z ambony przeciwko mnie kazał. Pomimo że usiłowałem wytłómaczyć najinteligentniejszym umysłom miasteczka, jak dalece wydalenie kretynów było dla nich dobrodziejstwem; pomimo że leczyłem darmo wszystkich chorych: nie mogłem uśmierzyć coraz wzrastającéj niechęci, która doszła do tego stopnia, że strzelono raz do mnie pod lasem. Pojechałem do biskupa Grenobli, prosząc o zmianę proboszcza. Jego ekscelencya był tak łaskawym, że pozwolił mi wybrać sobie księdza, który-by mógł współdziałać ze mną w wykonaniu zamierzonego celu; jakoż udało mi się znaléść jednę z tych dusz podniosłych, co się prosto z nieba zesłane zdają. Pracowaliśmy wspólnie daléj nad oświeceniem umysłów, a po niejakim czasie kazałem znów wywieźć nocą

Скачать книгу