Nauczyciele sieroty. Józef Ignacy Kraszewski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nauczyciele sieroty - Józef Ignacy Kraszewski страница 1

Nauczyciele sieroty - Józef Ignacy Kraszewski

Скачать книгу

le sieroty

      I

      Szedł sobie raz chłopczyk ubogi drogą, nie wiedząc, dokąd idzie; bo i dzieci i ludzie często tak chodzą. Był nieborak sierotą, nie miał nikogo, coby mu gościniec pokazał co najkrótszy i najpewniejszy do miasteczka; a trzeba mu było tam iść, bo roboty szukał i schronienia. Ostatnia, najdroższa i jedyna matka mu była zmarła przed tygodniem. Pochowali ją na cmentarzu we wsi, do której się, żebrząc jałmużny, przywlokła. Kilka ubogich, jak ona, kobiet poszły za biedną trumienką; pogrzeb był z łaski, więc bardzo skromny i cichy.

      Chłopczyk szedł za matki zwłokami, aż do czarnej jamy, wykopanej w ziemi; widział, jak spuścili trumnę, jak ją co najprędzej zasypano; a gdy poszeptawszy kupka ludzi się rozeszła, usiadł na mogile i do nocy tam przepłakał. O mroku strach mu się zrobiło ciemności i pustki; pobiegł płacząc do wioski, ale tu wszystkie drzwi zastał zamknięte. Przytulił się do ściany i znużony usnął.

      Nazajutrz był głodny; myślał, że, gdy zapuka do pierwszej z brzegu chaty, dadzą mu może chleba kawałek. Zapukał więc, ale wyszła zrzędliwa kobieta; spytała gniewnie, nie umiał nic odpowiedzieć; rozpłakał się i odpędziła go. Siedział więc i płakał. Nadszedł pastuch, który trzodę ze wsi wypędzał w pole, staruszek o kiju, i począł go pytać; dziecię mu ledwie coś o sobie odpowiedzieć umiało. Domyślił się wszakże biedny głodu, dobył z torby chleba i dał go spory kawał chłopięciu.

      – Słuchaj – rzekł do niego – wziąłby cię ja do poganiania ze mną trzody, bo mi często staremu trudno sobie z trykającemi cielęty dać radę, ale się zwalasz pastuchem. Lepiej ci przecierpieć trochę, a innej pracy szukać… Oto w tej stronie leży miasteczko. O tym chleba kawałku dojdziesz do niego, tam robotę znajdziesz, abyś darmo nie żebrał… a Bóg uczyni resztę… Nad sierotą Bóg z kaletą…

      Trzoda ryczała, kręcąc się po ulicy; pastuch podniósł kij, krzyknął i pociągnął dalej. Chłopak przywykł był słuchać i posłuchał starego, począł jeść twardy chleb czarny i powlókł się gościńcem. Gościniec przechodził ponad cmentarzem – zaszedł więc jeszcze na grób matki i popłakał, pocałował ziemię i powlókł się dalej. Pastuch mu jeszcze raz, zdaleka, z łąki, kijem pokazał gościniec…

      Otóż jak się to stało, że chłopczyk sierota, sam jeden szedł drogą… i płakał trochę…

      Ale gościniec, z początku szeroki, począł się kręcić i zmniejszać, potem zeszły się z nim inne drogi z prawej i z lewej strony, potem było ich kilka i już nie wiedzieć było jak trafić, aby się nie zbłąkać, idąc do miasteczka… a mieściny nie widać było. Słońce dopiekało i mogło być około południa. Drogą to się przemknął jeździec, to się przesunęła bryczka, to się przewlókł wóz chłopski, a nikt na sierotę nie zważał, a niebożątko też i pytać nie śmiało… Nogi w piasku ustawać zaczęły… strach ogarniał…

      Siadłszy pod sosną na kamieniu, spuścił głowę, i znowu na łzy się zbierało… Wtem świergotanie ptaszyny go zbudziło: dokoła niego latał szary jakiś wróbel, czy pliszka, i kręcił się i uwijał, jakoś tak wesoło, tak żwawo, że mimowolnie sierota podniósł głowę i począł mu się przyglądać. Ptaszek – to się spuszczał ku ziemi, chwytał jakąś słomeczkę, pruszynę, puszek i z tą zdobyczą w dziobku śpieszył na gałąź sosnową, a w liściach jej znikał – to znów puszczał się dalej i siadał nad maleńką wody kałużą i popijał, to w piasku się grzebał, obsypywał nim, skrzydełkami trzepał, to, w powietrze się wzbiwszy, śpiewał wesolutko… Gdy mu z oczów znikł ptaszek szary, chłopcu się aż smutno zrobiło – bardzo był ciekawy życia ptaszego… Aż przybliżywszy się, zobaczył gniazdko i swojego znajomego, który sam sobie robił porządek, gałązki układał, nóżkami i dziobem wyściełał i osłaniał… Robota była ciekawa i pośpieszna i bardzo piękna… gniazdko poczęte rosło w oczach, zaokrąglało się, ubierało… A gdy chłopak się zbliżył ostrożnie, postrzegł z zadziwieniem, że ptaszek, co się tak zwijał koło swojej roboty, wcale się go nie obawiał…

      Ludzie, wyjąwszy pastucha, jakoś mu niewiele pomogli; biedne chłopię pomyślało sobie, że nie szkodziłoby się takiego mądrego ptaszka poradzić. Zdjął więc czapczynę, ukłonił się grzecznie bardzo i rzekł cicho:

      – Szanowny wróblu dobrodzieju, jeżeli uchybiam w tytule, proszę mi przebaczyć, gdyż mały jestem, niewiele widziałem świata i omylić się mogę; zatem przepraszam, bo może się inaczej zowiesz i wyższy jaki urząd piastujesz…

      – Nie, nie, jestem prosty wróbel – rzekł ptak, siadając na brzegu gniazdka – czego chcesz, człowieczyno?

      – Rady…

      Wróbel pokiwał główką.

      – A jakiej?

      – Co mam robić z sobą, matka mnie odumarła, jestem sam jeden, ludzie na mnie nie zważają, nie mam się kogo spytać, co począć?

      – A przypatrzyłżeś się ty, co ja robię? – rzekł wróbel.

      – Trochę, zdaleka.

      – Ja także – mówił ptaszek, świergocząc – byłem sierotą; matkę mi jastrząb zabił, kiedym jeszcze był ledwo podlotkiem; chowałem się długo w gęstwinie, żyjąc muszkami i robaczkami, aż trochę w pierze porosłem… Radził mi jeden wróbel, abym szedł sobie gdzie pod strzechę do miasta, kędy więcej ludzi, jadła porozsypywanego i wróblów braciszków, ale szczęście, żem sobie matki radę przypomniał, i zostałem na wsi…

      – A ja idę do miasteczka – rzekł chłopak.

      – Otóżbym ci nie radził – szeptał stary ptaszek.

      – A to czemu, kiedy tam żyć będzie łatwiej?

      – Zaraz ci powiem, co mi stary opalony wróbel, który z miasta przyleciał tu, mówił i dlaczego ja tam się nie umieściłem… Tam w miasteczku życie łatwiejsze, ale i niebezpieczeństwo większe… Gniazda usłać niema gdzie, czyha mnóstwo swawolnych chłopców, i wróbel się oducza od pracy, bo mu o jadło łatwo…

      – A cóż to jest praca? – zapytał chłopak.

      – Praca to jest prawo Tego, co i wróbla stworzył i człowieka, wszelkiemu stworzeniu dane.

      – A dlaczegoż ja o tem nie wiem?

      – Boś jeszcze mały…

      – Nauczże mnie, co to jest praca?

      Wróbel samouczek począł główką kiwać, musnął się dziobkiem parę razy po skrzydłach i zdawał się namyślać.

      – Jak to tobie powiedzieć? – mruczał – jak to tobie powiedzieć?… Wszystko pracuje na świecie… praca to życie, mój mały; potrzeba coś robić, aby żyć, aby się czegoś nauczyć, aby do czegoś dojść, a im więcej kto pracuje, tem mu jest lepiej…

      – Praca to więc znaczy robota – rzekł chłopiec. – Ale robota męczy?

      – Jeszcze też gorzej męczy próżnowanie – mówił wróbel.

      – Zresztą co ja będę robił – spytał sierota – kiedy nic nie umiem?

      – A patrzałeś ty na mnie? – odpowiedział ptaszek.

      – O! i długo i uważnie: nosiłeś kruszynki i kąpałeś się w piasku.

      – No! a gdybyś ty czego nazbierał i poniósł, możeby się znalazł kto, coby tego potrzebował i dałby ci chleba kawałek… ten chleb byłby już nie wyżebrany, ale zarobiony, byłby twój własny.

      Chłopiec się zadumał i zdawało mu się, że, jak na wróbla, takiego szarego, niepozornego, ptaszek był bardzo mądry… jakoś mu się to nienaturalnem widziało.

Скачать книгу