Chore dusze. Józef Ignacy Kraszewski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Chore dusze - Józef Ignacy Kraszewski страница 2

Chore dusze - Józef Ignacy Kraszewski

Скачать книгу

nad którą balkonik jak gniazdo jaskółcze był zawieszony.

      W ogródku, którego bujna roślinność z za murów odrapanych rwała się dogóry ku powietrzu i słońcu, woniały rozkwitłe krzaki jaśminu i gardenii. Schylony ku ziemi, upajał się ich zapachem.

      Ale tuż zblizka zalatywała z ulicznéj, niewidzialnéj kuchenki frittura i strutto wieczerzy i mieszając się z témi wydechy niebieskiemi kwiatów przypominały, że na ziemi raju niéma.

      Siwowłosy, który się nie schylał tak nizko, czuł może tylko gardenii wonie; drugiego dusiła frittura.

      Nie byli sami na balkonie.

      We drzwiach, z saloniku na balkon wiodących, stała kobiéta w prostéj, białéj sukience, cień niby jakiéjś kreacyi Ary-Schefera, którą przypominała wdziękiem naiwnym i układem archaicznym draperyi, jakby ze starego zapożyczonym posągu.

      I ją przelatujący anioł milczenia potrącił skrzydły białemi. Stała w niebo wpatrzona, ze słowem na ustach zamarłém, a pięknie jéj z tém było, jakby zrodziła się do żywota wiecznego w posągu i była widmem uroczém, co mówi bez słowa, co żyje bez krwi i łez.

      Nie można było odgadnąć jak wyglądała we dnie, ale wśród tego mroku, słabém blasku wieczornego odbiciem oblana łagodnie, idealną się wydawała. Można się było obawiać, aby z zorzą wieczora nie rozpłynęła się w powietrzu.

      Twarz jéj prześliczną bujne, czarności kruczéj otaczały włosy, dosyć niedbale zawiązane, nie bez mimowolnego może naśladowania posągowych warkoczy niewiast greckich. Piękności jéj, jaką była w téj chwili, ani opisać, ani odmalować niepodobna. Twarz miała cesarzowéj rzymskiéj, bogini Hellenów, Psychy, gdy ją Amor odleciał. Czarne oczy nie patrzyły wesoło i usta były smutne, choć młodość jeszcze ją opromieniała, choć stała we wrotach życia.

      Ale już niepokalaną świéżość policzków łzy zetrzéć musiały, oczy spłakane zapadły głębiéj, z warg odleciał uśmiéch dziécięcy, a siadły na nich ironia i zwątpienie. Wsparta o ramy drzwi otwartych, z rękami na piersiach założonemi, nieruchomą była jak posąg; oczy jéj tylko to podnosiły się ku łunie wieczora, to spadały pod nogi.

      Tuż obok niéj, we drzwiach o drugą ich stronę oparty, stał młody, w kwiecie wieku, życia i zdrowia mężczyzna, którego piękne rysy, pokrewne twarzy kobiéty, kazały się w nim domyślać brata. Podobieństwo obojga było zarazem dowodem, iż jedne rysy i piękność jedna idealną lub pospolitą być może, gdy dusza je opromieni lub osiéroci.

      Młodzieniec stał milczący, ale milczenie jego nie pochodziło z dusznéj potrzeby, było raczéj grzecznością i ustępstwem dla towarzystwa, wśród którego się znajdował. Oczy jego przelatywały ciekawie to na siwowłosego mężczyznę, to na drgającego jego towarzysza, wreszcie ukradkiem padały na zamyśloną siostrę. W nim grała jeszcze młodość krwi, nie ducha, chciwa pochwycenia wszystkich życia tajemnic i wszystkich rozkoszy, a wszelkim spokojem niecierpliwiąca się, jak skarbem zmarnowanym.

      Z téj czwórki on jeden jeszcze był nieprzesycony, niezniechęcony; pragnął i rwał się na bojowisko życia. Ręce jego niecierpliwie rwały łańcuszek od zégarka, chwytały suknie, szukały jakby oręża do walki.

      Milczenie, choć krótkie, ale tak zgodne i znaczące, było dlań niepojętém. Anioł ciszy i pokoju skrzydłem go ominął.

      Nareszcie!

      Z głębi téj ciszy wyrwało się westchnienie, szept prawie niedosłyszany, który wyszedł z ust siwowłosego:

      – Roma!

      W jednym tym wyrazie zamknął on wszystko.

      – Roma! – echem powtórzyła za nim, długiém wejrzeniem ciekawém mierząc go kobiéta. – Roma! a ja, istota maluczka, słaba, w téj chwili, gdym jak wy, panie hrabio, powinna była zatopić się cała w tęsknocie rzymskiéj – ja poleciałam myślą – wiécie dokąd?… tam, tam, gdzie szumią puszcze nawpół wypalone, gdzie wiatr szérokie piaszczyste pola przelata, gdzie brzęczą komarów roje i chóry żab naszych śpiéwają, gdzie czuć dym chłopskich chatek, a od łąk wilgotne płyną wonie wierzb i łotoci… Popełniłam może świętokradztwo, wielką tęsknotę Rzymu, żeniąc i krewniąc z tą, która tam wiekuiście leży życiem nierozpoczętém, tak jak tu życiem przerwaném.

      Siwowłosy słuchał i ostatnim słowom pięknéj pani, których dźwięk brzmiał jakby muzyką, dał się rozwiać i rozpłynąć, nim sam przemówić się ośmielił.

      – Wszystkie ziemskie tęsknoty są krewne – rzekł. – Ale czy w Rzymie, czy w puszczach poleskich, niezdrowo karmić się niemi. Są to mogilne kwiaty; prawdziwe życie ubiérać się w nie niepowinno. Tęsknota pęta i osłabia.

      – Jakże się jéj oprzéć? – zapytała kobiéta.

      – Nie wiem, ale opiérać się trzeba. Tęsknoty są-to śmierci zwiastuny. Starym ludziom strzedz się trzeba drzémania we dnie, młodym tęsknot i smutków.

      Mały, ruchawy człeczek, oparty o drugą stronę balkonu, podniósł się, usłyszawszy głosy, odwrócił, rękami wtył odwróconemi sparł na poręczy i ciekawie nadstawiał ucha. Oko jego badało siwowłosego towarzysza. Spokój z jakim mówił drażnił go i burzył.

      Młodzieniec przy siostrze stojący rozpoczęcie rozmowy powitał jak wybawienie. Twarz mu się rozjaśniła; zdawał się mówić:

      – A! przecież!

      – W Rzymie przynajmniéj tęsknoty nikomu za grzéch poczytać się nie godzi – odezwała się kobiéta. – Dla mnie tu najmniéj jest zrozumiałym karnawał, szał, wesele, pusty śmiéch na tym grobowcu, który uszanować trzeba.

      – Ale ten grobowiec stał się kolébką – rzekł siwy spokojnie.

      – A! – przerwał mały z uśmiéchem – kolébka z kawałków trumny, rzecz wcale niewesoła!

      – Trzeba się z tém jednak pogodzić – odpowiedział towarzysz na balkonie stojący – bo wszystko na świecie co jest życiem, wyrasta ze śmierci.

      Kobiéta westchnęła cicho; wszyscy zamilkli znowu.

      – Ja ledwie się śmiem odezwać – zadźwięczał młody, wesoły głos stojącego we drzwiach, na1scy z Rzymu uciekają, gdy mówią że powietrze jest tu najniezdrowsze, gdy taka wokoło pustka?

      Kobiéta, któréj twarz przy lampie niemniéj była piękną, ale smutniejszą i jakby przed czasem zwiędniałą i zmęczoną, popatrzyła długo na mówiącego, tak długo, iż miał czas, ubodnięty tém wejrzeniem chłodném, zmieszać się i rozważyć, że pytanie zrobił niedyskretne.

      – Właśnie dlatego, że Rzym jest teraz tak pusty, że wszyscy z niego uciekają, że można się w nim obracać swobodniéj, ja zostałam tu, aby go oglądać. Ludzi w nim nie szukałam.

      – A pomimo tych ostróżności, znaleźli się natręci, niedający się odegnać – przerwał z rodzajem szyderstwa mały, który się zwał hrabią

Скачать книгу


<p>1</p>

na (…) scy z Rzymu uciekają – w wydaniu źródłowym brak dwóch stron tekstu pomiędzy fragmentami „stojącego we drzwiach, na” a „scy z Rzymu uciekają”. [przypis edytorski]