Dwie królowe. Józef Ignacy Kraszewski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dwie królowe - Józef Ignacy Kraszewski страница 4

Dwie królowe - Józef Ignacy Kraszewski

Скачать книгу

opiewanej Dżemmy (Gemma) Pagliari, na której cześć poeci składali ody… a po cichu mówiono, że młody król Zygmunt August oddawna śmiertelnie w niej był rozkochany.

      Zuchwalstwemby to było niedarowanem Dudyczowi, gdyby Dżemma nie była ubogą, ubogą jak myszka kościelna, a on nie patrzał już na pana.

      Wiedziano, że pan komornik kilka wsi posiadał w Krakowskiem, a oprócz tego na groszu mu nie zbywało.

      Dziewczę patrzeć na niego nie chciało, mówiło, że wstręt w niej wzbudzał nie do wyrażenia… ale królowa Bona opiekunka Dżemmy, zajmująca się jej losem, wiedziała dobrze o tem, iż Dudycz wzdychał do pięknej Neapolitanki, uśmiechała się czasem złośliwie i nie wypędzała go, nie zrażała. Owszem zdawać się mogło czasami, że do wytrwania zachęcała, że mu jakieś czyniła nadzieje.

      Dudycz był jej widocznie na coś potrzebnym.

      Ci, co na zamku krakowskim i na dworze królewskim stosunki mieli a wiedzieli co się tam działo, utrzymywali, że królowa zarówno miłostkom syna pobłażała, nietylko na nie patrzyła przez szpary, ale nieznacznie do nich dopomagała i ułatwiała je tajemnie.

      Dżemma była u niej w wielkich łaskach, a od niejakiego czasu mianowicie pieszczotką i ulubienicą. Królewicz ze swej strony, matka od siebie obdarzali śliczną dzieweczkę, obsypywali wszystkiem, czego tylko zapragnąć mogła.

      Jak się u królowej starej godziło protegowanie Dudycza i sprzyjanie miłości syna, dla wielu było zagadką.

      Jak dziś, tak niemal codzień Petrek Dudycz szukał wszelkich zręczności pokazania się i przypomnienia Bonie, pochwycenia od niej słówka, rozkazu, skinienia, na których budował nadzieje.

      Stał i teraz na przesmyku, spodziewając się że wracająca królowa obdarzy go choć uśmiechem, ale nadchodząca pani niosła na twarzy zachmurzonej jak noc, w brwiach zmarszczonych, tylko gniewu i złości zapowiedź.

      Spojrzała na stojącego u drzwi długiego Dudycza i zatrzymawszy się na oka mgnienie, skinęła mu aby wszedł za nią. Komornik posłuszny wcisnął się we drzwi razem z idącemi za królową dziewczętami. Bona dała im znak, aby szły dalej, a sama podniosła oczy na Dudycza, który pochylony czekać się zdawał rozkazów.

      Przez chwilę namyślała się królowa. Myśl jakąś musiała rozważać jeszcze. Dudycz nie mówił po włosku, ale ze szkół i życia wyniósł trochę łaciny, a królowa doskonale, wprawnie i wytwornie mówiła tym językiem.

      – Cóż Dudycz? – zapytała – masz tam dużo do roboty przy starym panu?

      Petrek się uśmiechnął.

      – Nic a nic – rzekł jąkając się powoli – moja służba stać kilka godzin w antykamerze, aby gawiedź się śmiać miała z kogo. Nikt nigdy nie raczył mnie użyć do niczego. Marszałek oczy odwraca.

      – Bo jest ich tam dosyć przy moim panu – dodała Bona żywo, chcąc skrócić rozmowę. – Powinieneś szukać innej służby… Młody król się żeni, wiesz? – dodała ze złośliwym przekąsem – wiesz? Służby więcej albo dla siebie lub dla żony potrzebować będzie. Życzę ci, abyś się tam zapisać starał.

      Dudycz skłonił się posłusznie.

      – Byleby mnie przyjęto – zamruczał.

      – O to się postaramy – dokończyła Bona, już zwracając się jakby w głąb pokojów swych pilno jej było – ale Dudycz ma pamiętać, że gdziekolwiek jest i będzie, przedewszystkiem moim ma być sługą.

      I ręką wskazawszy na siebie, Bona oddaliła się krokiem nieco przyspieszonym.

      Dudycz krótką chwilę pozostał zadumany w progu, sam jeden – otworzył potem drzwi i powrócił do antykamery, w której cichy gwar dworzan i komorników panował.

      Na ławach pod oknami w pół mroku niektórzy grali w warcaby i szachy, inni śmiejąc się stłumionemi głosami coś sobie rozpowiadali. Siedzieli jedni, przechadzali się drudzy, a niektórzy śmielsi, przez drzwi otwarte i tylko kurtyną z kobierca oddzielone od antykamery, zaglądali do dalszych pokojów, w których głębi dopiero król stary swych gości przyjmował.

      Dudyczowi wśród tego towarzystwa, dla którego się czuł obcym, było też nieswojo. Nikt spotykając się z nim nie okazywał ochoty do rozmowy, żaden z dworzan nie zbliżył się do niego. Dlaczego tego wieczora dłużej chciał tu pozostać, sam może nie wiedział. Spodziewał się li jakim przypadkiem choć przesuwającą się zdala widzieć Dżemmę?

      Po krótkim namyśle Dudycz ostrożnie się przesuwając, tak aby nikogo z zebranych tu kupkami nie potrącił, doszedł do kurtyny, podniósł ją i cicho stąpając wsunął na puste pokoje.

      Szeregiem stały one otworem, mało co oświecone, nie było w nich prawie nikogo. Przesuwały się pacholęta niosące do króla dzbany srebrne na misach złocistych, służba zamkowa i jakieś postacie do rozpoznania trudne.

      Z ostatniej komnaty dość oddalonej, w której król zasiadał, zaledwie niekiedy głosy tu dochodziły. Ciszą i mrokiem obleczone stały puste izby te, dosyć wspaniałych rozmiarów, ale jak na królewskie dość przybrane skromnie.

      Ławy okryte poduszkami i kobiercami stały ciężkie, krzesła na których poręczach rzeźbionych gdzieniegdzie połyskiwało złocenie, na ścianach obrazy ciemne, na innych malowania spłowiałe, od sklepień wiszące świeczniki z niepozapalanemi żółtemi świecami – nie widać było nic więcej.

      Dudycz wszedłszy tu, zwolnił kroku, mógł spocząć na ławach pustych i rozmyślać bez przeszkody… Nikt mu tu ani śmiechem, ni rozmową nie wadził. Posunął się, przeszedłszy pierwszą komnatę, do drugiej, w której więcej cokolwiek światła było. Oprócz kilku świec przy ścianach, przez okno na podwórce wychodzące wpadał blask pochodni, których kilka niezgaszonych palili woźnice i pachołkowie pańscy.

      Petrek miał już siąść w kącie i opatrywał miejsce, gdy zwróciwszy w głąb oczy, zobaczył naprzeciw siedzącego na ławie, rozpostartego wygodnie, z nogą na nogę założoną, starca.

      Należeć on musiał do dworu, a nie był ani wysokim urzędnikiem, ani pospolitym posługaczem.

      Sam wiek jego podeszły świadczył, że tu jakieś odrębne stanowisko zajmował.

      Dudycz zobaczywszy starca, zatrzymał się z pewną obawą i poszanowaniem razem.

      Postać była niepowszednia.

      Blask od okna bijący oświetlał ją ostro, wydatnemi czyniąc rysy, którym starość nie odjęła życia, jakie w nich drgało.

      Twarz była długa, czoło wysokie, wypełzłe, usta ironiczny, łagodny uśmiech trzymał jakby obojętnością zamknięte na wszystko, co oczy przeszywające chwytały. Marszczki niezliczone, fałdy i zapadliny, jakby siecią poszarpaną okrywały policzki aż do czoła, które było wygładzone i lśniące… tam na sklepieniu, gdzie królowała myśl, panowała pogoda.

      Rodzaj litościwej wzgardy wybitny charakter nadawał pięknej tej głowie filozofa.

      Nie

Скачать книгу