Strona Guermantes. Марсель Пруст

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Strona Guermantes - Марсель Пруст страница 6

Strona Guermantes - Марсель Пруст

Скачать книгу

swego zwierzęcego gatunku, obnosi oczy namalowane z dwóch stron swego dzioba, nie wkładając w nie spojrzeń, i rzuca się nagle na spinkę lub na parasol, jako łabędź, nie pamiętając, że jest bogiem. Ale jak podróżny zawiedziony pierwszym widokiem miasta, powiada sobie, iż przeniknie może jego czar, zwiedzając muzea, nawiązując znajomość z ludem, pracując w bibliotekach, tak ja powiadałem sobie, że gdybym bywał u pani de Guermantes, gdybym należał do jej przyjaciół, gdybym wdarł się w jej egzystencję, poznałbym, co pod swoją pomarańczową i błyszczącą powierzchnią nazwisko jej mieści realnie, przedmiotowo, dla innych, skoro przecież przyjaciel ojca mówił, że kółko Guermantów jest czymś odrębnym w Faubourg Saint-Germain.

      Życie, które (jak sądziłem) musiano tam prowadzić, wypływało ze źródła będącego tak poza sferą doświadczeń, wydawało mi się czymś tak odrębnym, że nie mógłbym sobie wyobrazić na wieczorach księżnej osób, z którymi bym się gdzieś stykał wprzódy, osób realnych. Bo wówczas, nie mogąc nagle zmienić swej natury, musiałyby tam mówić rzeczy analogiczne do tych, które znałem; partnerzy ich zniżyliby się może do odpowiadania im w tym samym ludzkim narzeczu; a zatem, w ciągu wieczoru w pierwszym salonie Faubourg Saint-Germain istniałyby chwile identyczne z tymi, jakie już przeżyłem: co było niemożliwe. Prawda, że mój umysł uporał się z pewnymi trudnościami; obecność ciała Chrystusa w hostii była mi nie bardziej tajemnicza, niż ten położony na prawym brzegu Sekwany pierwszy salon Faubourg Saint-Germain, gdzie ze swojego pokoju mogłem słyszeć, jak trzepią rano meble. Ale linia demarkacyjna dzieląca mnie od Faubourg Saint-Germain, mimo iż tylko idealna, zdawała mi się tym rzeczywistsza; czułem, że słomianka Guermantów, pomieszczona z drugiej strony tego równika (słomianka, o której matka, spostrzegłszy ją jak ja, pewnego dnia, kiedy drzwi były otwarte, ośmieliła się powiedzieć, że jest w bardzo lichym stanie) – to już jest Faubourg. Zresztą, jakim cudem ta jadalnia, ten ciemny korytarz, sień z czerwonymi pluszowymi meblami, które mogłem czasem spostrzec przez okno z naszej kuchni, mogłyby nie posiadać dla mnie tajemniczego czaru Faubourg Saint-Germain, jak mogłyby nie być jego najistotniejszą cząstką, jego geograficzną przynależnością, skoro być przyjętym w tej jadalni, znaczyło bywać w Faubourg Saint-Germain oddychać jego atmosferą; skoro ci, co przed obiadem siadali obok pani de Guermantes na skórzanej kanapie w hallu, wszyscy należeli do Faubourg Saint-Germain. Bez wątpienia, gdzie indziej niż w owym Faubourg, na pewnych wieczorach, można było czasami widzieć, królującego majestatycznie pośród pospolitego gminu elegantów, jednego z owych ludzi, którzy są tylko nazwiskami i którzy, kiedy ich sobie chcemy wyobrazić, mają na przemian coś z turnieju i z dworskiego lasu. Ale tu, w pierwszym salonie Faubourg Saint-Germain, byli tylko oni. Byli niby kolumny z kosztownego materiału, podtrzymujące świątynię. Nawet na zwykłych przyjęciach, jedynie spośród nich pani de Guermantes mogła dobierać swoich gości; przy obiedzie na dwanaście osób, zgromadzeni dokoła nakrytego obrusu, byli niby złote posągi apostołów w Sainte-Chapelle, symboliczne i święte filary dokoła Stołu pańskiego.

      Co się tyczy ogródka, który się rozciągał między wysokimi murami za pałacem i gdzie pani de Guermantes częstowała w lecie po obiedzie oranżadą i likierami, jakże mógłbym wątpić, iż siedzieć tam między dziewiątą a jedenastą wieczór, na żelaznych krzesełkach – obdarzonych równie magiczną władzą, co skórzana kanapa – znaczy oddychać swoistym wietrzykiem Saint-Germain, tak jak odbywając sjestę w oazie Figuic, jest się tym samym w Afryce? Jedynie wyobraźnia i wiara mogą zróżniczkować pewne przedmioty, pewne osoby – stworzyć atmosferę. Niestety! te malownicze pejzaże, te naturalne gry świateł, te lokalne osobliwości, te artystyczne ornamenty Faubourg Saint-Germain, pozostaną mi z pewnością na zawsze niedostępne. I drżałem tylko, spostrzegając z pełnego morza (bez nadziei, abym się tam kiedy znalazł!) – niby daleko wysunięty minaret, niby pierwsze drzewo palmowe, niby początek egzotycznego przemysłu lub wegetacji – zniszczoną nadbrzeżną słomiankę.

      Ale jeżeli pałac Guermantes zaczynał się dla mnie u bramy przedsionka, przyległości jego musiały się rozciągać o wiele dalej wedle mniemania samego księcia. Uważając wszystkich lokatorów za swoich dzierżawców, za wzbogaconych na rewolucji plebejuszów, chmyzów, których opinia jest czymś bez znaczenia, książę golił się rano w nocnej koszuli przy oknie, schodził na dziedziniec, wedle temperatury powietrza w danym dniu, w kamizelce albo w pyjamie, we włochatej szkockiej kurtce osobliwego koloru, w kusym jasnym paltociku krótszym od marynarki, i kazał któremuś ze swoich pikierów przejeżdżać świeżo kupionego konia. Niejeden raz nawet koń uszkodził wystawę Jupiena, który, ku oburzeniu księcia, żądał odszkodowania. „Choćby tylko przez wzgląd na wszystko dobro, jakie księżna pani świadczy w domu i w parafii, żądać czegoś od nas, to jest bezczelność ze strony tego chłystka”. Ale Jupien upierał się przy swoim, zdając się zgoła nie wiedzieć, co za „dobro” wyświadczyła komu kiedy księżna. A jednak ona było dobroczynna; ale, ponieważ nie można ogarnąć wszystkich, pamięć, że się obdarzyło jednego, staje się racją oszczędności w stosunku do drugich, ku tym większemu ich rozgoryczeniu. Z innych zresztą punktów widzenia niż dobroczynność, dzielnica ta wydawała się księciu i to na znaczną odległość – jedynie przedłużeniem jego dziedzińca, rozleglejszym maneżem dla jego koni. Sprawdziwszy, jak nowy koń kłusuje sam, kazał go zaprzęgać, objeżdżać sąsiednie ulice, przy czym pikier biegł koło powozu, trzymając lejce, przeprowadzając konia przed księciem, który stał na trotuarze, olbrzymi, rosły, jasno ubrany, z cygarem w ustach, z zadartą głową, z bystrym monoklem, aż do chwili gdy sam wskakiwał na kozioł, aby jeszcze przepróbować konia i jechał nowym zaprzęgiem spotkać się ze swoją kochanką na Polach Elizejskich.

      Pan de Guermantes witał się w dziedzińcu z dwiema parami, które mniej więcej należały do jego świata: z parą swoich kuzynów, których – podobnie jak się zdarza w stadłach robotników – nie było nigdy w domu dla zajęcia się dziećmi, bo od rana żona spieszyła do Schola doskonalić się w sztuce kontrapunktu i fugi, a mąż szedł do swojej pracowni rzeźbić w drzewie i wytłaczać w skórze; dalej z baronostwem de Norpois, którzy, zawsze ubrani czarno – żona jak kobieta wynajmująca krzesła, a mąż jak karawaniarz – wychodzili kilka razy dziennie, udając się do kościoła. Baron de Norpois był bratankiem naszego znajomego ex-ambasadora, którego właśnie ojciec spotkał w sieni, ale nie zgadując, skąd idzie; bo ojciec myślał, że osobistość tak znaczna, utrzymująca kontakt z pierwszymi figurami w Europie i przypuszczalnie bardzo obojętna na czcze arystokratyczne honory, nie ma powodu utrzymywać stosunków z tym gatunkiem klerykalnych i ograniczonych szlachciurów. Mieszkali w tym domu od niedawna; Jupien podszedł właśnie, aby coś powiedzieć baronowi, który się kłaniał panu de Guermantes, przy czym, nie znając dokładnie jego nazwiska, Jupien nazwał go „panem Norpois”.

      – Ha! ha! pan Norpois, a to doprawdy kapitalne! Cierpliwości, niedługo nazwie pana obywatelem Norpois! – wykrzyknął, zwracając się do barona, pan de Guermantes. Mógł wreszcie wyładować swoją złość na Jupiena, który tytułował go „pan”, a nie „książę pan”.

      Pewnego dnia, kiedy pan de Guermantes potrzebował jakiejś informacji w zakresie urzędu mego ojca, przedstawił mu się sam z wielkim wdziękiem. Od tego czasu, często miał okazję prosić ojca o jakąś sąsiedzką przysługę; spostrzegłszy go, jak schodzi po schodach pogrążony w myślach i unikający wszelkiego spotkania, książę, porzucając swoich masztalerzy, podchodził do ojca w dziedzińcu, poprawiał mu kołnierz u palta z usłużnością odziedziczoną po dawnych pokojowcach królewskich, brał go za rękę, zatrzymując jego dłoń w swojej, pieszcząc ją nawet, aby mu dowieść z bezwstydem kurtyzany, że mu nie żałuje kontaktu swej szacownej skóry; prowadził go jak na smyczy – bardzo znudzonego i myślącego tylko o tym, jak

Скачать книгу