Wiedźma. Bolesław Leśmian
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wiedźma - Bolesław Leśmian страница 2
– Lunął! Wszyscy ludzie w polu widzieli, jak lunął.
– Trudna z nią będzie rada – zauważył wójt z westchnieniem. – Cóż jednak robić? Nie mogę pozwolić na to, aby pierwsza lepsza baba swym cielskiem byle jakim zaśmiecała powietrze, ludziom uczciwym przynależne. Muszę ją porządku nauczyć i do opamiętania się powołać!
Wójt wyprostował się, stanowczym ruchem dłoni wdział czapkę, narzucił kożuch na plecy i wyszedł z chaty.
Noc mroźna iskrzyła się w powietrzu, szronem sztywniejąc rzęsy i zapachem śniegu rzeźwiąc nozdrza, oddechem parujące.
Księżyc spełnił się w niebiosach.
Drzewa nagie, pustką przeświecając, zdawały się stać otworem na mróz i blask księżyca, jakby je pozbawiono tysiąca furt, których nagły brak narzucał się oku usilnie, niby wielka nieograniczona i nieludzka bezdomność.
Palczaste i migotliwe po wierzchu cienie padały od nich na chropawe płaszczyzny i opuchłe garby wezbranego śniegu, który z chrzęstem, do zgrzytu zębów podobnym, lgnął chciwie do podeszew, aby je zaokrąglić i wywrotnymi uczynić.
Wójt, z głową ku niebu zadartą i z oczyma wpatrzonymi w babę upowietrzoną, kroczył bacznie w kierunku jej lotu.
Niosło ją kędyś poza obręb wsi, ku polom dalekim. Chyża łopata kłusowała niestrudzenie, od czasu do czasu nagłym galopem przesadzając niewidzialne i niezgadnione przeszkody, które, sądząc po gwałtownych skokach, były zapewne jarami, zaczajonymi w niebiosach.
Że też dotąd jeszcze babie opętanej żmudne cielsko na mrozie od kości starych, jak tynk od ściany, nie poodpadało! – pomyślał wójt, kożuch na plecach odruchem ramion poprawiając. – Wściubiła się do nieba bez pytania, jak, nie przymierzając, świnia do rozwartego na oścież kościoła. Tak jej z tym niebem do twarzy, jak diabłu z różańcem na szyi. I gdyby przynajmniej krasą dziewiczą mogła się na wysokościach poszczycić, ale zgrzybiałe to i już po brzegach murszy4, a jeszcze chce się oczom ludzkim z takiego posterunku po nocy ukazywać!
Wójt niemal z żalem i wyrzutem głębszym zwracał się w myślach do baby, której nie chciał przed czasem wołaniem od dołu spłoszyć.
Szedł oględnie, oddychając powietrzem, które w pobliżu warg twardniało mu i opór mroźny stawiło, ilekroć chciał go zaczerpnąć.
Cichy, do najścia snu białego podobny śnieg jął nagle opadać zwiewnymi ochłapami, których jasne powierzchnie, powoli ważąc się w ciemności, olbrzymiały w oku, jeśli jedną z nich upatrzyło sobie trafem dla dłuższego oglądania.
Śnieg łechtliwie osiadał wójtowi na wąsach, niepokoił nozdrza, a czarne gałęzie nagich drzew podsnuwał od jednej strony jakby samą tylko, nic w sobie, prócz własnej białości, nie mającą barwą, która swą obecność ujawniała dopiero w chwili zetknięcia się z drzewami.
Trwał wszakże niedługo. Przyszedł nagle i tak samo ustał. Powietrze, wszelkiego wiatru wyzbyte, ociepliło się w swym znieruchomieniu.
Wójt, nie tracąc z oczu zacietrzewionej w swym locie baby, wyszedł już hen za kołowrót i zabrnął w pola, śniegiem bezbrzeżnie ku krańcom świata bielejące.
Po ich równi nieograniczonej ścigały się wzajem olbrzymie, ale niewyraźne cienie, których przyczyny nie można było dostrzec ani w niebie, ani na ziemi.
Śnieg to świtał, to dniał od księżyca i zdawało się, że w nim co chwila migają całe tygodnie, obszarem pól pochłaniane i do reszty świata nie docierające.
Nie było naokół żadnej przegrody oczom, prócz chyba w oddali samotnego pnia przygodnej brzozy, która sterczała nad brzegiem zaśnieżonego strumienia.
Ku tej brzozie wiedźma lot swój nagle skierowała, i wójt w tę samą stronę natychmiast podążył.
Idąc zapadał się w śniegu i musiał kożucha, jak spódnicy, unieść, aż wreszcie dobrnął do wspólnego z wiedźmą celu.
Stanął pod brzozą, nad brzegiem wartkiego jeszcze od spodu strumienia, na którym cienkie skrzepy lodu, podważanego zgłuchłym chlupotem usilnych fal, to czerniały, to srebrniały w księżycu.
Sękaty cień pnia brzozowego wkroczył mu na piersi i na twarz, przekreślając jedno oko przyjemnym pasmem niedokuczliwego mroku.
Wiedźma, czy to swym polotem zbytnio zajęta, czy też w otchłanie ponad sobą wpatrzona, nie dostrzegła go dotąd, a może dostrzec nie chciała.
Krążyła teraz ponad nim – dookoła strumienia, niby jastrząb żeru szukający.
Warkocz jej furkotał w powietrzu, niby tkanica żywa, która nie może swych włókien rozwianych pozbierać i w kształt jeden zgromadzić.
Krążąc nieustannie, utkwiła nagle w miejscu i na oślep spadając ku strumieniowi, osiadła w oka mgnieniu na śniegu, niby polatucha5 nocna, własnej potworności nieświadoma.
Jej zesztywniała koszula skrzyła się wzorzyście diamentowymi pstrocinami czepliwego szronu, a łopata, zgęstniałym mrozem suto omszona, jaśniała niby berło z matowego srebra wykute i zgoła nierzeczywiste…
Wójt poczuł z bliska to zakazane a niechlujne życie, które w zdyszanej wiedźmie zatrzepotało się nagle, jak kokosza w ciemnym kurniku.
Podskoczył ku niej skwapliwie i dłonią wprawną ułapił co prędzej za gardło, które mu w rękach zwęziło się i wydłużyło jednocześnie.
– Poczekaj no, psiawełno! – zawołał, do oczu jej zazierając. – Wytataruję ci skórę za tę twoją jazdę bezwstydną po niebie!
Wiedźma nic na to nie odrzekła, jeno schwytane gardło w rękach mu nieco dla własnej wygody poprawiła.
– Czyś wody święconej w gębę nabrała, że milczysz jak niemowa przed trybunałem? – zawołał znowu wójt, wypuszczając gardło i przenosząc dłoń bezpośrednio na kark baby. – A może siły w sobie ciułasz, aby znowu upowietrzyć i sprzed nosa mi pierzchnąć niespodzianie? Jakem wójt, na tej tu brzozie cię obwieszę, zanim pomyślę, co mam dalej z tobą czynić!
– Zabij mnie – szepnęła wiedźma głosem ochrypłym – ale pozwól pierwej łykiem gorzałki śmierć przedwczesną poprzedzić.
Na wspomnienie gorzałki wójt złagodniał i językiem cmoknął tak, jakby chciał przy tym korek z odwróconej stosownie butelczyny uderzeniem dłoni wyłuskać.
– Gorzałki nie zabraniam, bo ani to w mojej mocy wójtowskiej, ani w moich zamiarach ludzkich – rzekł, poważniejąc. – Śmierć bywa przedwczesna, ale gorzałka – nigdy. Dziwno mi jeno, że ci się łba upartego takie wybryki czortowskie trzymają, chociaż starość już kości twoje pogruchotała, a skórę zwijać zaczęła, jak płótno, z którym się w drogę daleką wybiera.
– Choć lat trzysta, ale dusza ognista! – odrzekła przebiegle
4
5