Lalka. Болеслав Прус
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Lalka - Болеслав Прус страница 24
Wokulski ukłonił się i znowu usiadł do swej księgi.
Gdy lokaj zabrał paczki i panie zajęły miejsca w powozie, panna Florentyna odezwała się tonem wyrzutu:
– Mówiłaś z tym człowiekiem, Belu?…
– Tak i nie żałuję tego. On wszystko skłamał, ale…
– Co znaczy to: ale?… – z niepokojem zapytała panna Florentyna.
– Nie pytaj mnie… Nic do mnie nie mów, jeżeli nie chcesz, ażebym rozpłakała się na ulicy…
A po chwili dodała po francusku:
– Zresztą, może zrobiłam źle przyjeżdżając tutaj, ale… wszystko mi jedno!…
– Myślę, Belciu – rzekła, z powagą sznurując usta, jej towarzyszka – że należałoby pomówić o tym z ojcem albo z ciotką.
– Chcesz powiedzieć – przerwała panna Izabela – że muszę pomówić z marszałkiem albo z baronem? Na to zawsze będzie czas; dziś nie mam jeszcze odwagi.
Przerwała się rozmowa. Panie milcząc wróciły do domu; panna Izabela cały dzień była rozdrażniona.
Po wyjściu panny Izabeli ze sklepu Wokulski wziął się znowu do rachunków i bez błędu zsumował dwie duże kolumny cyfr. W połowie trzeciej zatrzymał się i dziwił się temu spokojowi, jaki zapanował w jego duszy. Po całorocznej gorączce i tęsknocie przerywanej wybuchami szału skąd naraz ta obojętność? Gdyby można było jakiegoś człowieka nagle przerzucić z balowej sali do lasu albo z dusznego więzienia na chłodne i obszerne pole, nie doznałby innych wrażeń ani głębszego zdumienia.
„Widocznie przez rok ulegałem częściowemu obłąkaniu” – myślał Wokulski. – „Nie było niebezpieczeństwa, nie było ofiary, której nie poniósłbym dla tej osoby, i ledwiem ją zobaczył, już nic mnie nie obchodzi…
A jak ona rozmawiała ze mną. Ile tam było pogardy dla marnego kupca… »Zapłać temu panu!…« Paradne są te wielkie damy; próżniak, szuler, nawet złodziej, byle miał nazwisko, stanowi dla nich dobre towarzystwo, choćby fizjognomią zamiast ojca przypominał lokaja swej matki. Ale kupiec – jest pariasem180… Co mnie to wreszcie obchodzi; gnijcie sobie w spokoju!”
Znowu dodał jedną kolumnę nie uważając nawet, co się dzieje w sklepie.
„Skąd ona wie – myślał dalej – że ja kupiłem serwis i srebra?… A jak wybadywała, czym nie zapłacił więcej niż warte! Z przyjemnością ofiarowałbym im ten pamiątkowy drobiazg. Winienem jej dozgonną wdzięczność, bo gdyby nie szał dla niej, nie dorobiłbym się majątku i spleśniałbym za kantorkiem. A teraz może mi smutno będzie bez tych żalów, rozpaczy i nadziei… Głupie życie!… Po ziemi gonimy marę, którą każdy nosi we własnym sercu, i dopiero gdy stamtąd ucieknie, poznajemy, że to był obłęd… No, nigdy bym nie przypuszczał, że mogą istnieć tak cudowne kuracje. Przed godziną byłem pełen trucizny, a w tej chwili jestem tak spokojny i – jakiś pusty, jakby uciekła ze mnie dusza i wnętrzności, a została tylko skóra i odzież. Co ja teraz będę robił? czym będę żył?… Chyba pojadę na wystawę do Paryża181, a potem w Alpy…”
W tej chwili zbliżył się do niego na palcach Rzecki i szepnął:
– Pyszny jest ten Mraczewski, co? Jak on umie rozmawiać z kobietami!
– Jak fryzjerczyk, którego uzuchwalono – odpowiedział Wokulski nie odrywając oczu od księgi.
– Nasze klientki zrobiły go takim – odpowiedział stary subiekt, lecz widząc, że przeszkadza pryncypałowi, cofnął się. Wokulski znowu wpadł w zadumę. Nieznacznie spojrzał na Mraczewskiego i dopiero w tej chwili zauważył, że młody człowiek ma coś szczególnego w fizjognomii.
„Tak – myślał – on jest bezczelnie głupi i zapewne dlatego podoba się kobietom.”
Śmiać mu się chciało i ze spojrzeń panny Izabeli, wysyłanych pod adresem pięknego młodzieńca, i z własnych przywidzeń, które dziś tak nagle go opuściły.
Wtem drgnął; usłyszał imię panny Izabeli i spostrzegł, że w sklepie nie ma nikogo z gości.
– No, ale dzisiaj toś się pan nie ukrywał ze swoimi amorami – mówił ze smutnym uśmiechem Klejn do Mraczewskiego.
– Ale bo jak ona na mnie patrzyła, to ach!… – westchnął Mraczewski, jedną rękę kładąc na piersi, drugą podkręcając wąsika. – Jestem pewny – mówił – że za parę dni otrzymam wonny bilecik. Potem – pierwsza schadzka, potem: „dla pana łamię zasady, w jakich mnie wychowano”, a potem: „czy nie gardzisz mną?” Chwila wcześniej jest bardzo rozkoszną, ale w chwilę później człowiek jest tak zakłopotany…
– Co pan blagujesz! – przerwał mu Lisiecki. – Znamy przecież pańskie konkiety182: nazywają się Matyldami, którym pan imponujesz porcją pieczeni i kuflem piwa.
– Matyldy są na co dzień, damy na święta. Ale Iza będzie największym świętem. Słowo honoru daję, że nie znam kobiety, która by na mnie tak piekielne robiła wrażenie… No, ale bo też i ona lgnie do mnie!
Trzasnęły drzwi i do sklepu wszedł jegomość szpakowaty; zażądał breloku183 do zegarka, a krzyczał i stukał laską tak mocno, jakby miał zamiar kupić całą japońszczyznę.
Wokulski słuchał przechwałek Mraczewskiego bez ruchu. Doświadczał wrażenia, jakby mu na głowę i na piersi spadały ciężary.
– W rezultacie nic mnie to nie obchodzi – szepnął.
Po szpakowatym jegomościu weszła do sklepu dama żądająca parasola, później pan w średnim wieku chcący nabyć kapelusz, potem młody człowiek żądający cygarnicy, nareszcie trzy panny, z których jedna kazała podać sobie rękawiczki Szolca184, ale koniecznie Szolca, bo innych nie używa.
Wokulski złożył księgę, z wolna podniósł się z fotelu i sięgnąwszy po kapelusz stojący na kantorku skierował się ku drzwiom. Czuł brak oddechu i jakby rozsadzanie czaszki.
Pan Ignacy zabiegł mu drogę.
– Wychodzisz?… Może zajrzysz do tamtego sklepu – rzekł.
– Nigdzie nie zajrzę, jestem zmęczony – odpowiedział Wokulski nie patrząc mu w oczy.
Gdy wyszedł, Lisiecki trącił Rzeckiego w ramię.
– Coś stary jakby zaczynał robić bokami – szepnął.
– No – odparł pan Ignacy – puszczenie w ruch takiego interesu jak moskiewski to nie chy-chy. Rozumie się.
– Po cóż się w to wdaje?
180
181
182
183
184