Jędza. Eliza Orzeszkowa

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Jędza - Eliza Orzeszkowa страница 3

Jędza - Eliza Orzeszkowa

Скачать книгу

garnirowaniem wielkiego kaptura otoczoną, a małemi, świecącemi, ciekawemi oczkami chciwie w głąb pokoju spoglądającą. Twarz ta należała do niemłodej, barczystej kobiety, która w dość mizernej salopie i z grubą książką do nabożeństwa w ręku za oknem przystanąwszy, mieszkanie za tem oknem znajdujące się, świecącemi i ciekawemi oczkami formalnie prześwidrować usiłowała.

      Znowu! – krzyknęła Jadwiga, i z błyskawiczną szybkością ku oknu poskoczywszy, twarzy do szyby przyklejonej język pokazała.

      Twarz, z przedziwnym grymasem gniewu i przedrzeźniania zniknęła, a Jadwiga, popędliwym ruchem przy maszynie do szycia usiadłszy, trochę drżącemi palcami układała i zszywała różową kokardkę. Nie jest to ładnie język komuś pokazywać, ale ona wcale tego postępku swego nie żałuje. Te nabożnisie w rogu dziedzińca mieszkające, tak jej już swojem podpatrywaniem i podsłuchiwaniem dokuczyły! Jest ich trzy, mieszkają razem, żyją z drobnych emeryturek i oszczędności, przez całe dnie z książkami do nabożeństwa po dziedzińcu się włóczą, a co która przewlecze się, to w jej okno twarz wsadzi i patrzy: czy nie zobaczy czego, coby po mieście na języku roznosić mogła. Żeby sto lat patrzała, nic takiego nie zobaczy, to pewno; ale taka niedelikatność i nieprzyjaźń oburza i boli. Tylko co była jedna, szła na prymaryę i do jej okna zajrzała, zaraz iść będzie druga, a potem trzecia, i to samo zrobią. Ale ona plecyma do okna usiadła i ani razu nie obejrzy się najpewniej, aby znowu nie zobaczyć której z tych dużych, czerwonych twarzy (wszystkie trzy mają one duże, czerwone twarze); bo gdyby się to stało, czuje, że nie wytrzymałaby i znowu pokazałaby język.

      Myślała już o tem, aby dolne szyby firanką zasłonić, ale światła do roboty miałaby za mało i przy wyszywaniu sukien sznurkami lub paciorkami, albo przy szyciu przodów do męskich koszul, musiałaby wzrok wytężać, a i bez tego już od niejakiego czasu oczy ją trochę bolą. Po czternaście, albo i po szesnaście godzin na dobę szyje i szyje. Bierze do szycia nietylko suknie, ale gdy się zdarzy, także i bieliznę, potrzebującą wybornego i delikatnego obrobienia. Trudno byłoby utrzymać się z szycia samych sukien, zwłaszcza, że współzawodnictwo na tej drodze jest ogromne i ciągle wzrasta; trzeba więc korzystać z każdej sposobności zarobku, z każdej umiejętności własnej.

      Ze sześć już kokardek do różowej dziecinnej sukienki zrobiła i robić zaczęła siódmą, gdy z za przepierzenia dał się słyszeć głos nieprzyjemnie brzmiący, bo tak chropawy, że do przesuwania się piły po drzewie podobny.

      – Jadwisiu, czy ty znów o tej porze przy robocie siedzisz?

      – Już! – syknęła do siebie Jadwiga, – zaczynają się przyjemności!

      Głośno zaś odpowiedziała:

      – Siedzę, mamo!

      Głos za przepierzeniem, tonem gderliwej przekory, ozwał się znowu:

      – A położyłaś się spać znów o trzeciej?… a?

      Coraz prędzej, prędzej zszywając kokardkę, odpowiedziała:

      – O trzeciej, mamo!

      Za przepierzeniem, chrypliwie, niecierpliwie, z gorzką i gniewną wymówką, zajęczano:

      – Skaranie boże! plaga egipska! śmierć! zginienie! wieczne nieszczęście! Cóż z tego będzie? no, i co z tego będzie? Boże, zmiłuj się! Boże, zmiłuj się nad nami!…

      I ucichło, a w zamian rozpoczęło się głuche, monotonne stukanie mocno uderzanych o siebie trzewików, dla okurzenia ich, czy z innej jakiej przyczyny. Klap! klap! klap! długo stukały za przepierzeniem uderzane o siebie stare podeszwy, a potem stary, chrypliwy, gderliwy głos zaczął znowu:

      – Cóż z tego będzie? Powiedz tylko sama, co z tego będzie? Do czego ty sama siebie doprowadzisz? Czyż ty nie rozumiesz? Jezus, Marya! Sama zginiesz i matkę zgubisz! Albo ty tego nie rozumiesz? Oho? Nie taka ty głupia, żebyś rozumieć nie miała! Rozum masz! O jej! masz go więcej, niż trzeba, a serca tylko mało, mało, mało! Jezus, Marya! Gdybyś miała serce, tobyś pomyślała o tem, coby stało się z matką, gdybyś ty zachorowała, albo broń Boże i co gorszego jeszcze… Ale czy ty kiedy o tem pomyślisz? Czy ty o matkę dbasz? Czy ty taka córka, żebyś matki spokojność szanowała? Pracować! pracować! pracować! To bardzo ładnie i możesz chwalić się przed całym światem, że z własnej pracy siebie i matkę utrzymujesz. Tobie tylko o to idzie, ażeby chwalić się: „Od nikogo nic nie potrzebuję! Matkę utrzymuję! Synowie ją opuścili, a ja córka, słaba dziewczyna, nie opuściłam! Oni podli, a ja szlachetna! Ot, widzicie, jaka ja! ” Tak, tak! Masz prawo chwalić się, a na braci wygadywać! Oni opuścili, a ty nie opuściłaś. Masz prawo! masz! Choć bywa na świecie i tak: że ten, kto wygląda na złego, lepszym jest od tego, który wygląda na dobrego. Ale ja do ciebie tego nie mówię: ty dobra, najlepsza. Boże zmiłuj się, oj Boże zmiłuj się!

      Przez cały czas tej mowy Jadwiga milczała, i tylko coraz niżej nad robotą pochylała głowę; ale kiedy głos za przepierzeniem wyraził filozoficzne zdanie, że często ten, który wygląda na złego, lepszym bywa od tego, który wygląda na dobrego, blade jej palce drżeć zaczęły i wypuściły na szarą suknię wijącą się strugę różowej wstążeczki. Rozumiała ona dobrze kogo tyczyły się te słowa, a zawierająca się w nich niesprawiedliwość rzuciła jej znowu do policzków gorące rumieńce. Nie podnosząc głowy, przytłumionym głosem istoty, z całej siły żal i gniew swój hamującej, odpowiedziała:

      – Ja bardzo dobrze wiem o tem, że dla mamy Władyś i Józio zawsze odemnie lepsi. Gdybym ja gwiazdy z nieba zdejmowała, a oni w błocie po uszy siedzieli, zawsze byłabym od nich gorszą…

      – Gwiazdy! – z ironicznym, ochrypłym śmiechem powtórzył głos za przepierzeniem. – Gwiazdy! gwiazdy! Jezus, Marya! Skończenie świata! Ja chcę, żeby ona dla mnie gwiazdy z nieba zdejmowała! Ona mi wymawia, że gwiazdy dla mnie z nieba zdejmuje! A gdzież te gwiazdy? jakież to gwiazdy! Śliczne gwiazdy! Jezus, Marya! zginienie zdrowia i życia! Nędzny kawałek chleba, zgryzotą posmarowany!

      – Niech mama będzie przekonana – głośniej nieco niż wprzódy przerwała Jadwiga, – że gdybym miała marcepany, samabym ich nie jadła, ale mamębym niemi karmiła. Cóż, kiedy mnie na nic innego prócz tego nędznego kawałka chleba nie stać!

      Głos za przepierzeniem zaskrzypiał:

      – Masz tobie! Skończenie świata! Teraz o marcepanach gadać zaczęła. Jezus, Marya! Nieszczęście wieczne! Czy ja kiedy od ciebie marcepanów wymagałam? Niczego ja od ciebie nie wymagam, bo ty nie taka, aby tobie serce nad matką i jej niespokojnością zabolało… To prawda, że synowie wyrzekli się mnie, zapomnieli, opuścili, a córka mię utrzymuje; ale za to oni mię i nie gryzą, nie martwią, nie sprzeciwiają się na każdym kroku…

      – Trudno, aby na każdym kroku sprzeciwiali się, kiedy o sto mil mieszkają! – sarknęła Jadwiga i szybko końcem palca otarła dobywającą się na powiekę kroplę, bo zlękła się, aby łza nie splamiła różowej wstążeczki.

      Śpiesznie, z wielką uwagą, mnóstwo kokardek przymocowywała do dziecinnej sukienki, a za przepierzeniem rozległy się teraz odgłosy, w których rozpoznać można było energiczne wytrzepywanie z pyłu spódnicy. Szast! szast! szast! fruwała w powietrzu wytrzepywana spódnica, a odgłosowi temu wtórowało głośne mruczenie:

      – Śmierć, niedola, zgryzota, nieszczęście! Boże zmiłuj się! Boże zmiłuj się! Boże zmiłuj się ty nad nami!

      Przystroiwszy

Скачать книгу