Potop. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Potop - Генрик Сенкевич страница 27
– Włodarz z Wodoktów.
– My jego znamy! – rzekła Terka. – On driakiew181 dla waszej mości woził.
Wtem zza pieca wylazł rozespany stary Gasztowt, a we drzwiach ukazało się dwóch czeladników pana Wołodyjowskiego, których hałas zwabił do izby.
– Konie siodłać! – krzyknął pan Wołodyjowski. – Jeden niech do Butrymów rusza, drugi konia mnie podaje!
– U Butrymów ja już był – rzekł włodarz – bo tam najbliżej. Oni mnie do waszej miłości przysłali.
– Kiedy panna porwana? – pytał Wołodyjowski.
– Dopiero co… Tam jeszcze czeladź rżną… ja konia dopadł.
Stary Gasztowt przetarł oczy.
– Co? panna porwana?
– Tak jest… Kmicic ją porwał! – rzekł pan Wołodyjowski. – Jedziem z pomocą!
To rzekłszy zwrócił się do posłańca:
– Ruszaj do Domaszewiczów – rzekł – niech z rusznicami przybywają!
– Nuże i wy, kozy! – krzyknął nagle stary na córki. – Nuże, kozy! ruszać na wieś, budzić szlachtę, niech się szabel imają! Pannę porwał Kmicic… co?… Boże odpuść! zbój, warchoł… co?
– Pójdźmy i my budzić – rzekł Wołodyjowski – będzie prędzej. Chodź wasze! Konie, słyszę, już są.
Jakoż po chwili siedli na koń, z nimi dwóch czeladników: Ogarek i Syruć. Wszyscy puścili się drogą między chatami zaścianku, bijąc we drzwi, w okna i krzycząc wniebogłosy:
– Do szabel! do szabel! Panna w Wodoktach porwana! Kmicic w okolicy!…
Słysząc te wołania, jaki taki wypadał z chaty patrzeć, co się dzieje, a zrozumiawszy, o co rzecz idzie, poczynał sam wrzeszczeć: „Kmicic w okolicy! Panna porwana!” – i tak wrzeszcząc, ruszał na łeb na szyję ku zabudowaniom konia kulbaczyć albo do chaty szabliska po ścianie w ciemności macać. Coraz więcej głosów powtarzało: „Kmicic w okolicy!” – ruch czynił się w zaścianku, światła poczęły błyskać, rozległ się płacz kobiet, szczekanie psów. Na koniec szlachta wysypała się na drogę, po części konno, a w części pieszo. Nad gromadą głów ludzkich połyskiwały w cieniu szable, piki, rohatyny, a nawet i widły żelazne.
Pan Wołodyjowski rzucił okiem na oddział, wnet rozesłał kilkunastu w różne strony, a sam z resztą ruszył naprzód.
Jezdni szli na czele, piesi za nimi, i ciągnęli ku Wołmontowiczom, by się z Butrymami połączyć. Godzina była dziesiąta z wieczora, noc jasna, lubo księżyc jeszcze nie zeszedł. Ci ze szlachty, których świeżo z wojny hetman wielki odesłał, zaraz zwarli się w szeregi; inni, mianowicie piesi, szli mniej sprawnie, czyniąc brzęk bronią, gawędząc i ziewając głośno, a chwilami klnąc wrażego Kmicica, który ich słodkiego wczasu pozbawił; tak doszli aż pod Wołmontowicze, przed którymi wysunął się ku nim zbrojny oddział.
– Stój! kto jedzie? – poczęły wołać głosy z owego oddziału.
– Gasztowtowie!
– My Butrymi, Domaszewicze już są.
– Kto u was dowodzi? – pytał pan Wołodyjowski.
– Józwa Beznogi, do usług pana pułkownika.
– Macie wieści?
– Do Lubicza ją porwał. Przeszli bagnami, by przez Wołmontowicze nie przechodzić.
– Do Lubicza? – pytał ze zdziwieniem pan Wołodyjowski. – Cóż on się tam myśli bronić? Przecie Lubicz nie forteca?
– W siłę, widać, ufa. Ludzi przy nim ze dwieście! Pewnie też dostatki chce z Lubicza zabrać; wozy mają ze sobą i koni luźnych kupę. Musiał nie wiedzieć o powrocie naszym z wojska, bo śmiało sobie poczyna.
– Dobra nasza! – rzekł pan Wołodyjowski. – To nam się nie wymknie. Strzelby ile u was?
– U nas, Butrymów, sztuk ze trzydzieści, u Domaszewiczów dwa razy tyle.
– Dobrze. Niech pięćdziesiąt ludzi ze strzelbami ruszy pod waszecią bronić przepraw na bagnach – żywo! Reszta pójdzie ze mną. O siekierach pamiętać!
– Wedle rozkazu!
Uczynił się ruch; mały oddział ruszył truchtem ku bagnom pod Józwą Beznogim.
Tymczasem nadjechało kilkunastu Butrymów rozesłanych poprzednio do innej szlachty.
– Gościewiczów nie widać? – pytał pan Wołodyjowski.
– A! to wasza mość pan pułkownik!… Chwała Bogu! – zawołali nowo przybyli. – Gościewicze idą już… słychać ich przez las. Wasza mość wie, że do Lubicza ją porwał?
– Wiem. Niedaleko z nią zajedzie.
Rzeczywiście Kmicic nie obliczył jednego niebezpieczeństwa swej zuchwałej wyprawy; oto nie wiedział, że znaczne siły szlachty przybyły właśnie do domów. Sądził, że zaścianki są puste, jak było za czasów jego pierwszego pobytu w Lubiczu; tymczasem teraz, licząc z Gościewiczami, bez Stakjanów, którzy, nie mogli przybyć na czas, pan Wołodyjowski mógł wyprowadzić przeciw niemu około trzystu szabel – i to ludzi przywykłych do boju i wyćwiczonych.
Jakoż coraz więcej szlachty nadciągało do Wołmontowicz. Przyszli wreszcie i Gościewicze, za którymi się dotąd oglądano. Pan Wołodyjowski sprawił oddział i aż mu serce rosło na widok wprawy i łatwości, z jaką stanęli w ordynku182. Na pierwszy rzut oka poznać było można, że to żołnierze, nie zwyczajna niesforna szlachta. Pan Wołodyjowski ucieszył się jeszcze i dlatego, bo sobie pomyślał, że wkrótce dalej ją poprowadzi.
Poszli tedy rysią ku Lubiczowi owym borem, przez który Kmicic dawniej codziennie przelatywał. Było już dobrze po północy. Księżyc wypłynął wreszcie na niebo i oświecił las, drogę i ciągnących wojowników, rozłamał blade promienie na ostrzach pik, odbijał sią w szablach błyszczących. Szlachta gwarzyła z cicha o nadzwyczajnym zdarzeniu, które ich wyrwało z pościeli.
– Chodzili tu rozmaici ludzie – mówił jeden z Domaszewiczów. – Myśleliśmy, że to zbiegowie, a to pewnie byli jego szpiegi.
– A jakże. Co dzień też obce dziady zachodziły do Wodoktów niby po jałmużnę – odrzekł drugi.
– A co to za żołnierz przy Kmicicu?
– Czeladź z Wodoktów mówią, że Kozacy. Pewnie się Kmicic z Chowańskim albo z Zołtareńką183 zwąchał. Dotąd był
181
182
183