Potop. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Potop - Генрик Сенкевич страница 47
Jeździli tedy obaj przed szeregami czyniąc rozkosz oczom swym moderunkiem i postawą; pan Stanisław, czarny jak żuk na podobieństwo wszystkich Skrzetuskich, z twarzą męską, groźną i ozdobioną długą ukośną blizną od cięcia miecza pozostałą, z kruczą, rozwianą na wiatr brodą; pan Władysław, tłustawy, z długimi jasnymi wąsami, z odwiniętą wargą dolną i oczyma w czerwonych obwódkach, łagodny i poczciwy, mniej przypominał Marsa, ale niemniej była to szczera dusza żołnierska, jak salamandra w ogniu się kochająca, rycerz znający wojnę jak swoje dziesięć palców i odwagi nieporównanej. Obaj, przejeżdżając szeregi wyciągnięte w długą linię, powtarzali co chwila:
– A nuże, mości panowie, kto na ochotnika pod Szweda? Kto rad prochu powąchać? Nuże, mości panowie, na ochotnika!
I tak przejechali już spory kawał – bez skutku, bo z szeregów nie wysuwał się nikt. Jeden oglądał się na drugiego. Byli tacy, którzy mieli ochotę, i nie strach przed Szwedami, ale nieśmiałość wobec swoich ich wstrzymywała. Niejeden trącał sąsiada łokciem i mówił: „Pójdziesz ty, to i ja pójdę.”
Rotmistrze poczynali się niecierpliwić, aż nagle, gdy przyjechali przed powiat gnieźnieński, jakiś człowiek pstro ubrany wyskoczył na kucu nie z szeregu, ale zza szeregu i krzyknął:
– Mości panowie pospolitaki, ja zostaję ochotnikiem, a wy błaznami!
– Ostrożka! Ostrożka! – zawołała szlachta.
– Taki dobry szlachcic jak i każdy! – odpowiedział błazen.
– Tfu! do stu diabłów! – zawołał pan Rosiński, podsędek – dość błazeństw! idę ja!
– I ja!… i ja! – zawołały liczne głosy.
– Raz mnie matka rodziła, raz mi śmierć!
– Znajdą się tacy dobrzy jak i ty!
– Każdemu wolno! Niech się tu nikt nad drugich nie wynosi.
I jak poprzednio nikt nie stawał, tak teraz poczęła się sypać szlachta ze wszystkich powiatów – prześcigać końmi, zawadzać jedni o drugich i kłócić naprędce. Stanęło w mgnieniu oka z pięćset koni, a jeszcze ciągle wyjeżdżano z szeregów. Pan Skoraszewski począł się śmiać swoim szczerym, poczciwym śmiechem i wołać:
– Dosyć, mości panowie, dosyć! Nie możemy iść wszyscy!
Po czym obaj ze Skrzetuskim sprawili ludzi i ruszyli naprzód.
Pan wojewoda podlaski połączył się z nimi przy wyjściu z obozu. Widziano ich jak na dłoni, przeprawiających się przez Noteć – po czym zamigotali jeszcze kilkakrotnie na skrętach drogi i znikli z oczu.
Po upływie pół godziny pan wojewoda poznański kazał rozjeżdżać się ludziom do namiotów, uznał bowiem, że niepodobna ich trzymać w szeregach, gdy nieprzyjaciel jeszcze o dzień drogi odległy. Porozstawiano jednak liczne straże; nie pozwolono wyganiać koni na paszę i wydano rozkaz, że za pierwszym cichym zatrąbieniem przez munsztuk wszyscy mają siadać na koń i stawać w gotowości.
Skończyło się oczekiwanie, niepewność, skończyły się zaraz swary, kłótnie; owszem: bliskość nieprzyjaciela, jak przepowiadał pan Skrzetuski, podniosła ducha. Pierwsza szczęśliwa bitwa mogła go nawet podnieść bardzo wysoko, i wieczorem zdarzył się wypadek, który zdawał się być nową szczęśliwą wróżbą.
Słońce właśnie zachodziło, oświecając ogromnym, rażącym oczy blaskiem Noteć i zanoteckie bory, gdy po drugiej stronie rzeki ujrzano naprzód tuman kurzu, a potem poruszających się w tumanie ludzi. Wyległo, co żyło, na wały, patrzeć, co to za goście; wtem od straży nadbiegł dragon z chorągwi pana Grudzińskiego, dając znać, że podjazd wraca.
– Podjazd wraca!… wracają szczęśliwie!… Nie zjedli ich Szwedzi! – powtarzano z ust do ust w obozie.
Oni tymczasem w jasnych kłębach kurzu zbliżali się coraz bardziej, idąc wolno, następnie przeprawili się przez Noteć.
Szlachta przypatrywała im się z rękoma nad oczami, bo blask czynił się coraz większy i całe powietrze przesycone było złotym i purpurowym światłem.
– Hej! coś ich kupa większa, niż wyjechała! – rzekł pan Szlichtyng.
– Jeńców chyba prowadzą, jak mnie Bóg miły! – zakrzyknął jakiś szlachcic, widocznie tchórzem podszyty, który oczom swoim wierzyć nie chciał.
– Jeńców prowadzą! jeńców prowadzą!…
Oni tymczasem zbliżyli się już tak, że twarze można było rozróżnić. Na przedzie jechał pan Skoraszewski kiwając swym zwyczajem głową i gawędząc wesoło ze Skrzetuskim, za nimi duży oddział konny otaczał kilkudziesięciu piechurów przybranych w koliste kapelusze. Byli to istotnie jeńcy szwedzcy.
Na ten widok nie wytrzymała szlachta i puściła się naprzeciw wśród okrzyków:
–Vivat Skoraszewski! Vivat Skrzetuski!
Gęste tłumy otoczyły wnet cały oddział. Jedni patrzyli na jeńców, drudzy wypytywali się: „Jak to było?” – inni wygrażali Szwedom.
– A hu! A co?! Dobrze wam tak, psiajuchy!… Z Polakami zachciało się wam wojować? Macie teraz Polaków!
– Dawajcie ich sam!… Na szable ich!… Bigosować!…
– Ha, szołdry! Ha, pludraki! Popróbowaliście polskich szabel?!
– Mości panowie, nie krzyczcie jak wyrostki, bo jeńcy pomyślą, że wam wojna pierwszyzna! – rzekł pan Skoraszewski. – Zwyczajna to rzecz, że się jeńców w czasie wojny bierze.
Ochotnicy, którzy należeli do podjazdu, spoglądali z dumą na szlachtę, która zarzucała ich pytaniami:
– Jakże to? Łatwo się wam dali? Czy musieliście się zapocić? Dobrze się biją?
– Dobrzy pachołkowie – odparł pan Rosiński – i bronili się znacznie, ale przecie nie z żelaza. Szabla się ich ima.
– Tak i nie mogli wam się oprzeć, co?
– Impetu nie mogli wytrzymać.
– Mości panowie, słyszycie, co mówią: impetu nie mogli wytrzymać!… A co?… Impet to grunt!…
– Pamiętajcie, byle z impetem!… Najlepszy to sposób na Szweda!
Gdyby tej szlachcie kazano w tej chwili skoczyć na nieprzyjaciela, niechybnie nie zabrakłoby jej impetu, ale tymczasem nieprzyjaciela nie było widać – natomiast dobrze już w noc rozległ się głos trąbki przed forpocztami. Przybywał drugi trębacz z listem od Wittenberga wzywającym szlachtę do poddania się. Tłumy dowiedziawszy się o tym chciały posłańca rozsiekać, ale wojewodowie wzięli list do deliberacji, choć treść jego była bezczelna.
Jenerał