Potop. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Potop - Генрик Сенкевич страница 9
– I ze mną na pistolety nie wygrasz.
– O dukat strzał!
– O dukat! A gdzie i do czego?
Ranicki powlókł wzrokiem naokoło, na koniec wykrzyknął, ukazując na czaszki:
– Między rogi! O dukat!
– O co? – spytał Kmicic.
– Między rogi! O dwa dukaty! O trzy! Dawajcie pistolety!
– Zgoda! – krzyknął pan Andrzej. – Niech idzie o trzy. Zend! Po pistolety!
Poczęli krzyczeć wszyscy coraz głośniej i targować się ze sobą; tymczasem Zend wyszedł do sieni i po małej chwili wrócił z pistoletami, workiem kul i rogiem z prochem.
Ranicki chwycił za pistolet.
– Nabity? – spytał.
– Nabity!
– O trzy! Cztery! Pięć dukatów! – wrzeszczał pijany Kmicic.
– Cicho! Chybisz, chybisz!
– Utrafię, patrzcie!… At! Do tej czaszki, między rogi… raz, dwa!…
Wszyscy zwrócili uwagę na potężną czaszkę łosią wiszącą wprost Ranickiego; on zaś wyciągnął rękę. Pistolet chwiał mu się w dłoni.
– Trzy! – wykrzyknął Kmicic.
Strzał huknął, izba napełniła się dymem prochowym.
– Chybił, chybił! Ot, gdzie dziura! – wołał Kmicic, ukazując ręką na ciemną ścianę, z której kula odłupała wiór jaśniejszy.
– Do dwóch razy sztuka!
– Nie!… Dawaj mnie! – wołał Kulwiec.
W tej chwili wpadła na odgłos strzału przerażona czeladź.
– Precz! Precz! – krzyknął Kmicic. – Raz! Dwa! Trzy!…
Znów huknął strzał, tym razem drzazgi posypały się z kości.
– A dajcie i nam pistolety! – zakrzyknęli wszyscy naraz.
I zerwawszy się, poczęli grzmocić pięściami po karkach pachołków, chcąc ich do pośpiechu zachęcić. Nim upłynął kwadrans, cała izba grzmiała wystrzałami. Dym przesłonił światło świec i postacie strzelających. Hukom wystrzałów towarzyszył głos Zenda, który krakał jak kruk, kwilił jak sokół, wył jak wilk, ryczał jak tur. Co chwila przerywał mu świst kul; drzazgi leciały z czaszek, wióry ze ścian i z ram portretów; w zamieszaniu postrzelano i Billewiczów, a Ranicki, wpadłszy w furię, siekł ich szablą.
Zdumiona i wylękła czeladź stała jakby w obłąkaniu, poglądając wytrzeszczonymi oczyma na tę zabawę, która do napadu tatarskiego była podobna. Psy poczęły wyć i szczekać. Cały dom zerwał się na nogi. Na podwórzu zebrały się kupki ludzi. Dziewki dworskie biegły pod okna i przykładając twarze do szyb, płaszcząc nosy, spoglądały, co się dzieje we środku.
Dojrzał je na koniec pan Zend; świstnął tak przeraźliwie, że aż w uszach wszystkim zadzwoniło, i krzyknął:
– Mości panowie! Sikorki pod oknami! Sikorki!
– Sikorki! Sikorki!
– Dalej w pląsy! – wrzeszczały niesforne głosy.
Pijana czereda skoczyła przez sień na ganek. Mróz nie otrzeźwił głów dymiących. Dziewczęta, krzycząc wniebogłosy, rozbiegły się po całym podwórzu; oni zaś gonili je i każdą schwytaną odprowadzali do izby. Po chwili poczęły się pląsy wśród dymu, złamków kości, wiórów, wokół stołu, na którym porozlewane wino utworzyło całe jeziora.
Tak to bawili się w Lubiczu pan Kmicic i jego dzika kompania.
Rozdział III
Przez następne dni kilka codziennie bywał pan Andrzej w Wodoktach i co dzień wracał więcej rozkochany, i coraz bardziej podziwiał swoją Oleńkę. Przed kompanionami też ją pod niebiosa wychwalał, aż pewnego dnia rzekł im:
– Moi mili barankowie, pojedziecie dziś czołem bić, potem zaś umówiliśmy się z dziewczyną, że do Mitrunów wszyscy wyruszymy, aby sanny89 w lasach zażyć i tę trzecią majętność obaczyć. Ona też nas tam podejmować będzie gościnnie, a wy się przystojnie zachowajcie, bo na bigos posiekam, któren by jej w czymkolwiek uchybił…
Kawalerowie chętnie skoczyli się ubierać i wkrótce cztery pary sani wiozło ochoczą młodzież do Wodoktów. Pan Kmicic siedział w pierwszych, bardzo ozdobnych, kształt niedźwiedzia srebrzystego mających. Ciągnęło je trzy kałmuki zdobyczne w pstrą uprząż przybrane, we wstążki i pióra pawie, wedle mody w Smoleńskiem, którą od dalszych sąsiadów Smoleńszczanie przejęli. Powoził pachołek siedzący w szyi niedźwiedziej. Pan Andrzej, przybrany w zieloną aksamitną bekieszę90, spinaną na złote pętlice a podbitą sobolami i w soboli kołpaczek z czaplim wichrem, wesół był, ochoczy i tak mówił do siedzącego obok pana Kokosińskiego:
– Słuchaj, Kokoszko! Podswawoliliśmy pono przez te wieczory nad miarę, a zwłaszcza pierwszego, gdy się to czaszkom i portretom dostało. Ba, dziewczęta były jeszcze gorsze. Zawsze diabeł Zenda podnieci, a potem na kim się skrupi? – Na mnie! Boję się, żeby ludzie nie rozgadali, bo tu chodzi o moją reputację.
– Powieśże się na twojej reputacji, bo na nic innego niezdatna, tak jak i nasze.
– A kto temu winien, jeśli nie wy? Pamiętaj, Kokoszko, że to i w Orszańskiem mieli mnie przez was za niespokojnego ducha i języki na mnie ostrzyli jako noże na osełce.
– A kto pana Tumgrata na mrozie przy koniu prowadził? Kto owego koroniarza usiekł, któren się pytał, czy w Orszańskiem już na dwóch nogach chodzą, czyli jeszcze na czterech? Kto panów Wyzińskich, ojca i syna, poszczerbił? Kto sejmik ostatni rozpędził?
– Sejmik rozpędziłem w Orszańskiem, nie gdzie indziej, to domowa rzecz. Pan Tumgrat odpuścił mi, umierając, a co do reszty to nie wymawiaj, gdyż pojedynek najniewinniejszemu się zdarzy.
– Jam ci też wszystkich nie wymienił, o inkwizycjach wojskowych także nie wspomniałem, których dwie cię w obozie czeka.
– Nie mnie, ale was, bom ja tyle jeno winien, żem wam obywatelów rabować dozwolił. Ale mniejsza z tym. Stulże pysk, Kokoszko, i nie powiadaj o niczym słowa Oleńce, ani o pojedynkach, ani zwłaszcza o owym strzelaniu do portretów i o dziewczętach. Gdyby się wydało, na was winę złożę. Czeladzi już wspomniałem i dziewkom, że niechby które słowem wspomniało, każę pasy drzeć91.
– Każ się podkuć, Jędrusiu, kiedy
89
90
91