Bobo. Janusz Korczak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bobo - Janusz Korczak страница 6
– Niech Ludwika sobie idzie.
Ach, jak on nienawidzi tej wstrętnej kuchary, która do wszystkiego się wtrąca.
– Dobrze, powiem pani. Niech sobie Stasio leży. – Stasio nienawidzi Ludwiki. Nienawidzi za to, że musi wstać, za to, że dziś poniedziałek, a w tygodniu nie ma święta, za to, że nauczyciel odda dziś dyktando, w którym Stasio zrobił dwa grube błędy, o których wie; a wreszcie za to, że dziś jest pierwsza geografia, z której go pewnie wyrwie, bo tylko sześciu zostało, którzy odpowiadali po razie.
– No co, wstaje? – rozlega się głos mamy ze stołowego pokoju.
Stasio siada w łóżku i pod kołdrą zaczyna się ubierać leniwie.
– Acha – mówi Ludwika z tryumfującym uśmiechem.
– Jak Ludwika nie pójdzie, to ja się nie będę ubierał.
– Ojoj, jaki to skromniutki – żeby się kto nie dowiedział.
„Żebyś zdechła” – myśli Stasio w najwyższej pasji.
Szary, posępny, gnuśny, poniedziałkowy ranek.
Szary, posępny i gnuśny jak żywot tej stokroćmilionowej rzeszy, czołgającej się w poszukiwaniu strawy i przyodziewka – w kółko od niedzieli do niedzieli, w kółko leniwie i bezmyślnie, w kółko, bez szczerego uśmiechu, bez barwnego dążenia, bez mocnego oddechu płaskiej piersi, bez leśnego „hop-hop”, które by pochwyciło i niosło w zieleni echo donośne.
Niedziela dała nudę i rozczarowanie, poniedziałkowy ranek zwiastuje sześć długich mętnych dni, zanim nadejdzie nowa niedziela z jej nudą i zniechęceniem. – Eh panowie, panowie – miliony dziatwy szkolnej wprzęgliście do swego kieratu, i kręcą się biedne dzieciska w kółko od niedzieli do niedzieli, i tępieją po latach udręki i milczącego bezsilnego protestu.
Idzie Stasiek z tornistrem na plecach i troską w sercu, stara się robić duże kroki, aby każdy krok odpowiadał jednej płycie trotuaru, uderza ręką w blaszane szyldy mijanych sklepów.
– Dzień dobry.
Podają sobie obojętnie ręce.
– Wiesz, byłem wczoraj w cyrku.
Wiśnicki zawsze się musi wszystkim chwalić.
– Wielkie rzeczy – pewnie na południowym.
I Stasio zbacza na stronę, aby wejść w kałużę.
Wiśnicki milknie, niemile dotknięty.
– Właśnie że byłem na wieczornym. A wreszcie to wszystko jedno.
– Jutro a nie dziś wszystko jedno. Po południu przedstawienia są dla dzieci.
– Właśnie, że nie, tylko że wolno wziąć jedno dziecko za darmo, a reszta wszystko to samo.
– Ale lwów po południu nie dają.
– A właśnie, że i lwów dawali.
– I wchodził do klatki?
– A wchodził.
– Jak kogo kochasz?
– Jak ojca kocham – i patrzy Stasiowi prosto w oczy.
– No to się złapałeś, bo byłeś po południu.
– Wcale się nie złapałem.
– A skąd wiesz, że wchodził do klatki?
– Skąd wiem, to wiem.
Idą obok siebie gniewni i milczący.
– Dzień dobry.
Czerwińskiego Stasio też nie lubi, bo kowal i głupi.
– Wiecie: w tej dykcie18 nie zrobiłem ani jednego błędu.
– A jak napisałeś „pośliednieje”?19 – pyta Wiśnicki.
– Fi, także mi sztuka.
Jest to właśnie jeden z dwóch grubych błędów Stasia.
Stasio odłącza się od nich, idzie brzegiem rynsztoka – na samym brzeżuszku, rozstawił ręce i utrzymuje równowagę. – Spogląda z ukosa na kolegów i myśli z niechęcią:
– Szczeniaki.
– Na miejsce. Dosyć.
Teraz kolej na Stasia.
Stasio szybko chowa zegarek. Trzy minuty do dzwonka.
Jeszcze zostało tylko dwóch, którzy odpowiadali po razie, a z siedmiu wyrwanych dzisiaj, aż cztery dwójki.
Ostatni wydawał20 na M; na N nie ma nikogo, na O – jeden, a potem P. Jednym szybkim rzutem myśli obejmuje grozę sytuacji. „Prędzej, dzwonek, prędzej” – krzyczy myśl jego w strasznym, dzieciom tylko i obłąkanym znanym, przerażeniu. – „Boże, zmiłuj się”.
Nauczyciel postawił stopień, naprzód21 w notesie, potem w dzienniku; przebiega wzrokiem listę, przewraca stronę notesu – Stasio jest tam na samej górze.
– Prechner.
Westchnął głęboko. „Boże miłosierny, dzięki Ci”. Serce jego kołacące jeszcze niespokojnie po doznanym wstrząśnieniu, przyklękło w kornej modlitwie.
Więc w sobotę będzie wydawał: nauczy się na pięć – przez całą dużą pauzę będzie powtarzał.
A Prechner powoli poprawia bluzę, bardzo powoli zamyka książkę, chrząka.
– Do tablicy – niecierpliwi się nauczyciel.
Wolno wysuwa się z ławki. I dzwonek. Nasamprzód jedno uderzenie ciche, przytłumione; to stróż bierze dzwonek do ręki; a potem cała fala głośnych, jędrnych, zbawczych uderzeń dzwonka.
Nauczyciel skinął ręką, odłożył pióro, zamknął dziennik i wyszedł.
Klasa huczy dziesiątkiem głosów. Stasio przyłącza się do grupy, gdzie Prechner opowiada, że nie miał książki w ręce, że nie odpowiedziałby ani słowa. Widać, że się nie chwali tylko, że naprawdę nie umiał. I nic dziwnego: odpowiadał już trzy razy. Nauczyciel chciał go złapać – to jasne.
Pierwsza pauza trwa krótko.
Na religii sąsiad daje Stasiowi obiecaną książkę. Stasio przegląda spis rozdziałów, trzymając książkę pod ławką, potem zrazu jakby
18
19
20
21