Bobo. Janusz Korczak

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bobo - Janusz Korczak страница 6

Bobo - Janusz Korczak

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      – Zaraz to zaraz. Proszę wstać.

      – Niech Ludwika sobie idzie.

      Ach, jak on nienawidzi tej wstrętnej kuchary, która do wszystkiego się wtrąca.

      – Dobrze, powiem pani. Niech sobie Stasio leży. – Stasio nienawidzi Ludwiki. Nienawidzi za to, że musi wstać, za to, że dziś poniedziałek, a w tygodniu nie ma święta, za to, że nauczyciel odda dziś dyktando, w którym Stasio zrobił dwa grube błędy, o których wie; a wreszcie za to, że dziś jest pierwsza geografia, z której go pewnie wyrwie, bo tylko sześciu zostało, którzy odpowiadali po razie.

      – No co, wstaje? – rozlega się głos mamy ze stołowego pokoju.

      Stasio siada w łóżku i pod kołdrą zaczyna się ubierać leniwie.

      – Acha – mówi Ludwika z tryumfującym uśmiechem.

      – Jak Ludwika nie pójdzie, to ja się nie będę ubierał.

      – Ojoj, jaki to skromniutki – żeby się kto nie dowiedział.

      „Żebyś zdechła” – myśli Stasio w najwyższej pasji.

*

      Szary, posępny, gnuśny, poniedziałkowy ranek.

      Szary, posępny i gnuśny jak żywot tej stokroćmilionowej rzeszy, czołgającej się w poszukiwaniu strawy i przyodziewka – w kółko od niedzieli do niedzieli, w kółko leniwie i bezmyślnie, w kółko, bez szczerego uśmiechu, bez barwnego dążenia, bez mocnego oddechu płaskiej piersi, bez leśnego „hop-hop”, które by pochwyciło i niosło w zieleni echo donośne.

      Niedziela dała nudę i rozczarowanie, poniedziałkowy ranek zwiastuje sześć długich mętnych dni, zanim nadejdzie nowa niedziela z jej nudą i zniechęceniem. – Eh panowie, panowie – miliony dziatwy szkolnej wprzęgliście do swego kieratu, i kręcą się biedne dzieciska w kółko od niedzieli do niedzieli, i tępieją po latach udręki i milczącego bezsilnego protestu.

      Idzie Stasiek z tornistrem na plecach i troską w sercu, stara się robić duże kroki, aby każdy krok odpowiadał jednej płycie trotuaru, uderza ręką w blaszane szyldy mijanych sklepów.

      – Dzień dobry.

      Podają sobie obojętnie ręce.

      – Wiesz, byłem wczoraj w cyrku.

      Wiśnicki zawsze się musi wszystkim chwalić.

      – Wielkie rzeczy – pewnie na południowym.

      I Stasio zbacza na stronę, aby wejść w kałużę.

      Wiśnicki milknie, niemile dotknięty.

      – Właśnie że byłem na wieczornym. A wreszcie to wszystko jedno.

      – Jutro a nie dziś wszystko jedno. Po południu przedstawienia są dla dzieci.

      – Właśnie, że nie, tylko że wolno wziąć jedno dziecko za darmo, a reszta wszystko to samo.

      – Ale lwów po południu nie dają.

      – A właśnie, że i lwów dawali.

      – I wchodził do klatki?

      – A wchodził.

      – Jak kogo kochasz?

      – Jak ojca kocham – i patrzy Stasiowi prosto w oczy.

      – No to się złapałeś, bo byłeś po południu.

      – Wcale się nie złapałem.

      – A skąd wiesz, że wchodził do klatki?

      – Skąd wiem, to wiem.

      Idą obok siebie gniewni i milczący.

      – Dzień dobry.

      Czerwińskiego Stasio też nie lubi, bo kowal i głupi.

      – Wiecie: w tej dykcie18 nie zrobiłem ani jednego błędu.

      – A jak napisałeś „pośliednieje”?19 – pyta Wiśnicki.

      – Fi, także mi sztuka.

      Jest to właśnie jeden z dwóch grubych błędów Stasia.

      Stasio odłącza się od nich, idzie brzegiem rynsztoka – na samym brzeżuszku, rozstawił ręce i utrzymuje równowagę. – Spogląda z ukosa na kolegów i myśli z niechęcią:

      – Szczeniaki.

*

      – Na miejsce. Dosyć.

      Teraz kolej na Stasia.

      Stasio szybko chowa zegarek. Trzy minuty do dzwonka.

      Jeszcze zostało tylko dwóch, którzy odpowiadali po razie, a z siedmiu wyrwanych dzisiaj, aż cztery dwójki.

      Ostatni wydawał20 na M; na N nie ma nikogo, na O – jeden, a potem P. Jednym szybkim rzutem myśli obejmuje grozę sytuacji. „Prędzej, dzwonek, prędzej” – krzyczy myśl jego w strasznym, dzieciom tylko i obłąkanym znanym, przerażeniu. – „Boże, zmiłuj się”.

      Nauczyciel postawił stopień, naprzód21 w notesie, potem w dzienniku; przebiega wzrokiem listę, przewraca stronę notesu – Stasio jest tam na samej górze.

      – Prechner.

      Westchnął głęboko. „Boże miłosierny, dzięki Ci”. Serce jego kołacące jeszcze niespokojnie po doznanym wstrząśnieniu, przyklękło w kornej modlitwie.

      Więc w sobotę będzie wydawał: nauczy się na pięć – przez całą dużą pauzę będzie powtarzał.

      A Prechner powoli poprawia bluzę, bardzo powoli zamyka książkę, chrząka.

      – Do tablicy – niecierpliwi się nauczyciel.

      Wolno wysuwa się z ławki. I dzwonek. Nasamprzód jedno uderzenie ciche, przytłumione; to stróż bierze dzwonek do ręki; a potem cała fala głośnych, jędrnych, zbawczych uderzeń dzwonka.

      Nauczyciel skinął ręką, odłożył pióro, zamknął dziennik i wyszedł.

      Klasa huczy dziesiątkiem głosów. Stasio przyłącza się do grupy, gdzie Prechner opowiada, że nie miał książki w ręce, że nie odpowiedziałby ani słowa. Widać, że się nie chwali tylko, że naprawdę nie umiał. I nic dziwnego: odpowiadał już trzy razy. Nauczyciel chciał go złapać – to jasne.

      Pierwsza pauza trwa krótko.

      Na religii sąsiad daje Stasiowi obiecaną książkę. Stasio przegląda spis rozdziałów, trzymając książkę pod ławką, potem zrazu jakby

Скачать книгу


<p>18</p>

dykta (daw. pot.) – tu: dyktando. [przypis edytorski]

<p>19</p>

pośliednieje (ros. последнее) – ostatnie. [przypis edytorski]

<p>20</p>

wydawać lekcję (daw.) – odpowiadać, recytować przed kimś zadany materiał lekcyjny. [przypis edytorski]

<p>21</p>

naprzód – najpierw. [przypis edytorski]