Miazga. Jerzy Andrzejewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Miazga - Jerzy Andrzejewski страница 13
A na salonach, szczególnie w tym największym, spiętym u szczytu kopułą niebiańską z gwiazdami, skąd z okrągłej galeryjki na niebiańskich wysokościach widać za dnia Wisłę luźno i leniwie płynącą u niskiego horyzontu wśród płaskich piasków i wiklin, więc na salonach historycznego pałacyku, w uśmierconą wiosnę-niewiosnę, skoro się ma dalej odbywać ryzykowna penetracja wieloznacznych możliwości czasu przyszłego, Adam Nagórski, na podobieństwo szklanego spodka, służącego niegdyś jego starzejącemu się ojcu do przywoływania duchów, nagle i mediumicznie w podobną grę wprowadzony, przywoła prawdopodobnie cień zapomnianego poety baroku i z myślą o tytule przyszłej powieści, bo zafascynowany magią słów, nie odmówi sobie satysfakcji:
I my, co ziemię małą, małe morze mamy,
A myślą górnolotną nieba się tykamy,
Cień niestetyż i marę zostawim po sobie.
Cień z nami w grób, cień wiecznie stróżem w naszym grobie.
Ale próżno wspominać cień naszego wieka
I igrzysko niestałej fortuny człowieka:
Ten, który z cienia powstał, świat nieogarniony,
Będzie z nami w cień drugi znowu obrócony —28
więc z należnym respektem oczekując, iż z doświadczeń znakomitego pisarza, z doświadczeń koniecznie związanych z młodziutką osobą o dwuznacznym imieniu Nike, wyniknie kiedyś, być może, romans zatytułowany Cień drugi, skoro zatem chwiejne wkraczanie w sfery cienia drugiego ma się z pleneru przenieść na salony – może się na salonach zdarzyć, że wśród ponad rzeczywistą miarę rozlicznych scen oraz sytuacji odbędą się i następujące:
prezes Polskiego Instytutu Prasowego (PIP), Leopold Panek, już po kilku kieliszkach i głodny, bo mimo paru lat ambasadorowania i uczestniczenia w minionym dwudziestopięcioleciu w wielu przyjęciach oficjalnych nigdy nie zdołał przywyknąć do jedzenia na stojąco, a poza tym trochę zagubiony w tłumie ludzi, spośród których mało kogo zna osobiście bliżej, więc głodny i z podgęszczonym szmerkiem w skroniach przystąpi do Nagórskiego powracającego akurat z tarasu, wydaje się bowiem rzeczą mało prawdopodobną, aby u siebie w domu, na coctailu urządzonym zgodnie z ustaloną chronologią uroczystości zaraz po ślubie u św. Marcina, podjął, jako gospodarz, podobną rozmowę, mógł ją sobie co najwyżej wyobrazić. A teraz powie:
– Wie pan, panie Nagórski, że my się znamy bardzo dawno, szmat czasu.
Nagórski, ponieważ zostanie tą kwestią zaskoczony, strzepnie z rękawa marynarki resztki skroplonego śniegu i odpowie raczej z dystansem:
– Czy tak?
– Pan, oczywiście, nie pamięta. To był rok trzydziesty, może trzydziesty pierwszy.
– Rzeczywiście dawno. Bardzo mi przykro, panie prezesie, moja pamięć nie jest najlepsza.
– Pan mi wtedy położył rękę na ramieniu.
– Ja?
– Obaj mieliśmy po dwadzieścia lat i bujne włosy, ale pan był ten lepszy i jak mi pan położył rękę na ramieniu, to właśnie dlatego, że się pan uważał za lepszego, chciał mi pan dać do zrozumienia, że dziewczyna, z którą tańczyłem, nie jest dla mnie odpowiednią partnerką.
– Czy pan się przypadkiem nie myli, panie prezesie?
– Ja się na pewno nie mylę, położył mi pan rękę na ramieniu, podszedł pan do nas, kiedy tańczyliśmy, i położył mi pan rękę na ramieniu.
– Gdzie to było?
– Nie pamięta pan, panie Nagórski?
– Niestety.
– Pan miał rację, bo to faktycznie była partnerka nie dla mnie. Pan miał rację, że pan mi położył rękę na ramieniu.
– Jeśli istotnie tak było, jak pan mówi, panie prezesie, chyba racji nie miałem. To nie było zbyt uprzejme.
– Panie Nagórski, co się będziemy po tylu latach bawić w uprzejmości? Starczy, że panu mówię, że pan miał rację. A wie pan, czemu pan miał rację?
– Słucham.
– Dziewczyna, z którą tańczyłem, nazywała się panna Wanert.
– Alicja.
– A ja byłem w czarnym pożyczonym garniturze i rękawy miałem za krótkie i koszulę przynajmniej o dwa numery na dużą.
– To było w towarzystwie?
– Pan był we fraku, wszyscy panowie studenci byli we frakach albo smokingach. Bal Politechniki.
– Rzeczywiście czasy prehistoryczne.
– Dla mnie tylko historyczne, a ja historię dobrze pamiętam.
– Cóż, jeśli po tylu latach znaczy cokolwiek przeproszenie…
– Teraz pan sobie przypomniał, że mi pan położył rękę na ramieniu?
– Niestety, bardzo mi przykro, ale nie.
– Widzi pan, a ja pamiętam! Bo to pan położył mi rękę na ramieniu, a nie ja panu.
– Słusznie. Ale, jeśli jak pan mówi rzeczywiście popełniłem ten gest niezbyt uprzejmy i położyłem pana rękę na ramieniu, może usprawiedliwi mnie trochę fakt, że Alicja Wanert była wówczas moją narzeczoną.
– A, i pan był zazdrosny o mnie, panie Nagórski!
– Wkrótce potem Alicja została moją żoną. Naprawdę, bardzo dawne czasy.
– No, widzi pan, panie Nagórski, jak się to wszystko jedno z drugim albo łączy albo nie łączy. Pan mi położył rękę na ramieniu, pan był we fraku, pan się ożenił z panną Wanert…
– Dość szybko się rozeszliśmy.
– A ja u jej ojca, wielkiego przemysłowca, pana Karola Wanerta…
– Karol Wanert był stryjem Alicji.
– Wszystko jedno.
28