Budnik. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Budnik - Józef Ignacy Kraszewski страница 4
– A zkąd on się postara? z palca wyłamie? Z fuzją chodząc co zabije to zjemy, ze skórki się nie zbogaci, bo i zwierza nie bogato w lesie, roboty nie ma, a panicz…
Na wspomnienie panicza Julusia nieznacznie się zaczerwieniła. Stara Pawłowa niby tego nie widząc, dalej kończyła:
– Panicz nie pomoże? jak myślicie?
– Alboż ja wiem? albo ja wiem – żywo odparła dziewczyna. – Ale zdaje się…
– A co ci się zdaje kochanie?
– Sama nie wiem. Juściż i on i stara pani bardzo dobrzy dla ludzi biednych; to tylko rządzca i ekonom coby z nich skórę zdarli gdyby można.
– Oj tak, szczera prawda! Tak serdeńko! Panicz młody, serce dobre, śliczny chłopiec! A ty bo jemu w oczko wpadłaś.
– Kto? ja? – ruszając ramionami i rzucając się żywo do kądzieli zawołała dziewczyna. – Ja? dajcież pokój.
– No! no! Oczy mam nie dla proporcji. Nie udawaj! Wiem ja wszystko, wiem.
– A co macie wiedzieć?
– Co? ciekawość!! Panicz często z polowania pod naszą chatę zbacza, a jak ciebie zastanie na podwórku, to i zagada i zbliży się i pożartuje. A taki się robi słodki, miły, jakby go kto miodem posmarował. Oj! oj! gdybyś ty miała rozum, gdyby to tak ze mną, wiedziałabym ja co robić.
– Ale dajcież mi pokój! – porwała się Julusia cała w płomieniach. – Ja nawet nie wiem co wy sobie myślicie. Broń Boże by ojciec posłyszał!
– No, no! cicho! cicho! nie ma nic! – szepnęła stara ukośnem mierząc wejrzeniem Julusię najprzód, potem śpiącego Macieja.
Julusia tymczasem poszła ku piecowi zajrzeć do wieczerzy, na którą gotowały się kartofle i kasza, oboje bez omasty. Kartofle zatrzeć miano trochą sera wydając na stół, a kaszę tylko osolić i grzybem a cebulą podprawić; słonina była tu bajecznym przysmakiem, dawno niewidzianym, a odrobina masła najczęściej się sprzedawała kwaterkami w miasteczku dla kupienia soli i pierwszych potrzeb do życia.
IV
Jeszcze u ognia stała dziewczyna, gdy stuk dał się słyszeć u drzwi. Porwała się Pawłowa i Maciej przebudzony chcąc poświecić do sieni, myśląc że Bartosz powraca, ale zarżenie konia zatrzymało ich oboje. O tej porze w głębi głuchego lasu konny podróżny był wypadkiem tak zadziwiającym, tak nadzwyczajnym, że wszyscy spojrzeli po sobie z przestrachem i niemem zapytaniem – coby to być mogło?
– Hej! jest tam kto? Panie Bartłomieju!
– To znajomy! – rzekł Maciej ośmielony – ale djabeł wie i kto i po co?
Pochwycił łuczywo, wychylił się za drzwi nieco i spytał: – A kto tam?
Burek także stanąwszy przedniemi łapami na wysokim progu, zadarłszy głowę do góry, sypał najrozmaitszemi głosami swoje zapytania przybyłemu.
– Nu! kto, swój. A weźcie sobakę.
– Jakiś żyd – szepnęła pani Pawłowa.
Maciej zaparł Burka do kąta za wiadro, na które wierne psisko wydrapawszy się ciągnęło dalej gderanie swoje.
– Nu! kto, swój! – odparł głos z sieni. – A jest pan Bartłomiej?
– Nie ma.
– A Maciej?
– Patrzcie i mnie zna! A toć ja jestem.
– Chodźcieno tu. Jakieś konie koło waszej chaty się pasły. Połapałem je, pomóżcie mi je powiązać, bo się znowu rozbiegną.
– Konie! konie! czyje?
– Albo ja wiem.
– Ale cóżby tu konie cudze o północku robiły? – kiwając głową szepnęła Pawłowa. – A wyż tu co tak późno?
– Późno, niepóźno. Nu! to się dowiecie po co ja tutaj, a wyjdźcieno i otwórzcie mi oborę.
Maciej ośmielony głosem żyda wyszedł nareszcie zaciekawiony do koni. Żyd Bramko, który się z niemi razem zjawił, dobrze mu był znajomy.
Mieszkał on w pobliskiem lichem miasteczku poleskiem, położonym u rzeki spławnej, i z niej całe swe życie ciągnącem. Bindiuha drzewa towarnego, skład materjałów leśnych, smoły i dziegciu z okolicy, mały handel zbożowy, dawały tu zarobek wieśniakom, a niekiedy i budnikom. Na mil kilka wkoło wszystko żyło tą mieściną, począwszy od szlachcica co w niej potrzebne do życia zapasy na kredyt dostawał, aż do wieśniaka który tu sól, skóry wyprawne, czapkę na jarmarku i chustkę dla córki mógł kupić, a furę zboża, siana i drew za lichą cenę sprzedać. Wśród żydowstwa, które jak mrowie pod drzewem z upadłych iglic wznosi mrówisko co dzień szersze i większe, Bramko odznaczał się nie bogactwem, ale nadzwyczajną ruchawością. Nie było targu, nie było roboty, nie było kontraktu bez niego. Gdzie nie czynił sam dla siebie, faktorował; gdzie faktorować nie mógł, przeszkadzał; gdzie przeszkodzić w początku nie potrafił, popsuł podstępnie choć później. Chciwy, niezmordowany, zapalczywy do zysku, najdrobniejszej jego okruszyny na ziemię nie upuścił.
Podejrzewano go nie bez przyczyny o zyski tajemne z handlów zakazanych, a nawet o związki z szajką złodziejów końskich; ale tego nikt zręcznemu izraelicie dowieść nie potrafił. To pewna, że coraz inne i bardzo dobre konie pokazywały się w jego rękach; że często oddalał się nie wiedzieć dokąd, że do niego obdarci żydzi nieznajomi schodzili się nocami; ale prócz podejrzeń, dowodów na niego żadnych nie było.
Bramko był słusznego wzrostu, barczysty, silny, z oznaką zdrowia na twarzy, z pejsem czarnym i wejrzeniem zuchwałem a kolącem. Minę miał hardą, mowę często szyderską, obejście prawie dumne, zwłaszcza z tymi, których za niższych od siebie uważał.
– Nu! otwórzcie oborę! rzekł do Macieja, który wyszedł na podwórze i przypatrywał się z zagapieniem sobie właściwem czterem koniom plączącym się na postronkach, wiedzionych przez jakiegoś obdartego żydziuka.
– A to na co?
– Konie postawim.
– Jakto postawim?
– Niechajby spoczęły.
– Myślicie tu nocować?
– Zobaczymy.
– Ale bo to u nas nie ma miejsca.
– Jakto? a obora, a stajnia?
– Stajni u nas i nie było nigdy, a w oborze drzewo schnie.
– A wasze bydło?
– Jakie bydło?
– Wasze. Albożto i bydła nie macie?
– Krowa