Szpieg. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Szpieg - Józef Ignacy Kraszewski страница 3
– Jesteście katolicy? spytał Maciéj, możecie mi się jeszcze raz przysiądz że to czego odemnie chcecie dla naszéj miłéj ojczyzny jest potrzebném?
– Możemy i przysiężem, rzekł blondyn, spojrzyjże na nas czy my wyglądamy na szpiegów i zdrajców?
– O noć to nie, rzekł Maciéj, ale ta Moskiewszczyzna to się ona przybiera na różne figle, a szpiegi tak udają dobrych Polaków, że licho ich tam pozna!
Blondyn miał łzy w oczach, dobył krzyża schowanego w szufladzie i ukazał go Maciejowi.
– Patrz! zawołał, ten krzyż obwiedziony cierniem, zrobiony był z chleba więziennego, polany łzami męczennika, wyszedł on z cytadeli, święty jest sobą i uświęcony boleścią; na ten ci krzyż przysięgamy, że nie ma w nas fałszu…
Maciéj już się prawie zawstydzał swego niedowiarstwa.
– Mówcie, każcie, a co człek podoła to się zrobi, ale Bóg widzi, jeżeli możecie to mnie przez dobrych ludzi poratujcie, żebym naprzód głowę odzyskał, bo mnie bieda oszołomiła że sam z sobą rady dać nie umiem i na nic się wam nie przydam, póki mnie to moje nieszczęście jeść będzie, głupim od bolu.
– Na wszystko się poradzi panie Macieju, ale trzeba i z tém ostrożnie, bo jak cię szpiegi w lepszéj skórze zobaczą, wszystko przepadnie. A my od ciebie także trudnych rzeczy wymagać będziemy.
– Bądź spokojny, dodał drugi, jutro pójdziesz do Dobroczynności po pożyczkę.
– Chodziłem na próżno kilka razy, któż za mnie zechce zaręczyć?
– Znajdzie się tam dwóch obywateli jutro co porękę za ciebie złożą, ale choć ci lżéj będzie, stękaj tak i zawsze, bo nam tak potrzeba.
– Za trzy dni, dodał blondyn, pójdziesz na Bednarską ulicę, znajdziesz tam porucznika, trzeba się jeszcze nawzdragać, ale w końcu musisz przyjąć co on ci ofiaruje…
Maciej rzucił się z krzesła.
– To nie może być!
– Przecież im nic nie będziesz donosił, ale nam przez ciebie potrzeba wiedzieć co się u nich dzieje!
– A! moi panowie drodzy za skarby świata, odparł Maciéj składając ręce, ja się tego nie podejmuję, ja tego nie potrafię…
– Jak to, dla téj miłéj ojczyzny! dla naszéj świętéj wiary!!
– Moi panowie, odparł rzemieślnik, jestem stolarz, gdybyście mi kazali buty robić to nie moja rzecz; tak i to, jestem prosty człowiek a to bardzo kręta sprawa, nie moją to głową podołać. —
Mimo że, jak się bardzo słusznie wyrażał pan Maciéj, była to kręta sprawa, młodzi ludzie zapewnili go, że za ich radą i skazówką uczciwie jéj podoła, choć z wielkiém więc wahaniem, podjął się Kuźma przykrego dlań obowiązku. —
Dobrą godzinę spędzili na tych układach.
– Już to wy tam lepiéj wiecie i na co to potrzebne i jak ma być, rzekł w końcu Maciéj, ale mnie się ono zda, że takiemu wydze jak porucznik, ja chyba rady nie dam… to darmo.
– My wam pomożemy! rzekł blondyn.
– A gdzież ja was będę szukał?
– Około szóstéj wieczorem gdybyście chcieli zajść się pomodlić u figury Matki Boskiéj, naprzeciw Dobroczynności, zawsze tam ktoś z nas być może.
Na tém skończyła się rozmowa i pan Maciéj ze swobodniejszą nieco myślą powlókł się do domu, ale na sercu było mu jeszcze ciężko. —
Dobrze w noc, gdy już u pani Szymonowéj nikogo na bilardzie nie było, porucznik, który przez ostatnią godzinę pobytu swego w tém miejscu spał, czy téż udawał śpiącego, przeciągnąwszy się i zapomniawszy zapłacić gospodyni (co było jego zwyczajem) wyszedł ostatni z bawaryi. Nie daleko mu było do domu, mieszkał bowiem na Dziekance w tylnéj części obszernego domostwa zajętego w większéj części przez bardzo ubogie rodziny. – Dostukawszy się do bramy, przewlókłszy przez dziedziniec miał jeszcze dwa piętra wschodów do przejścia omackiem. We drzwiach, w które uderzył gwałtownie, było u góry małe okienko nieprzezroczyste, przez które słabe dobywało się światełko. Otworzono mu wkrótce, a porucznik poświstując jakby dla dodania sobie odwagi, w kapeluszu na bakier, z cygarem w ustach wszedł do środka. – Drzwi mu otwierała brudna zaspana służąca; w mieszkaniu było głucho, po środku wielkiéj izby paliła się tylko świeca łojowa od dawna nie objaśniana. – Przy jéj mdłym blasku widać było to nędzne mieszkanie, które zarazem mieściło w sobie i całe gospodarstwo rodziny. Ode drzwi były naczynia kuchenne, piec w którym gotowano, nawet potrosze spiżarnianych zapasów w dosyć wielkim nieładzie i opuszczeniu. Daléj w różnych kierunkach, kilka stołów, zarzuconych bielizną i odzieżą. Ku oknu stało pare łóżek niedobrze zasłonionych parawanami papierowemi dosyć obszarpanemi. Jakaś przykra woń ubóstwa i bezrządu wiała od tego schronienia. Nic dla oka i ozdoby, nic dla uczucia i serca, ubóstwo dotkliwe które o niczem nie myśli nad dzień powszedni, rozpoczęte pranie, porozwieszane łachmany, resztki nędznego jadła, nic więcéj widać nie było. Nad wielkim stołem, na którym paliła się świeca, drzemała oparta na rękach kobieta średnich lat, wychudła, w ubraniu zaniedbanem, z roztarganemi siwiejącemi włosami. Rysy jéj twarzy dowodziły że niegdyś była bardzo piękną, nędza nawet, wiek i zaniedbanie nie potrafiły zatrzeć śladów tego daru Bożego, ale czarne prześliczne niegdyś oczy, wpadły głęboko i od łez zagasły, usta kryły się w fałdach, które wyżłobiła boleść, a nawyknienie do ciągłéj walki i pasowania się z nieszczęściem napiętnowały to oblicze dzikim wyrazem jakby stężałego gniewu. Była zaprawdę straszną jak ręką wielkiego artysty wyrzeźbiona głowa Meduzy. Spojrzawszy na nią, można się już było domyślić, dla czego porucznik wchodząc nadał sobie minę odważną. Wszystko tu znamienowało tę wojnę domową, której ślady znać było w nieładzie całego mieszkania.
Usłyszawszy chód kobieta przebudziła się i zerwała, spojrzała na stary zégar wiszący u ściany i ręką wskazała go mężowi. Było w pół do dwunastéj.
– Tośmi się dziś poprawił, rzekła, taka to prawda że wcześniéj miałeś wrócić?
Porucznik naczczo był łagodny ale napiwszy się rumu nader walecznym się stawał, odparł grubijańsko:
– Milcz! stara sekutnico, robię co mi się podoba, a tobie w to nosa nie wścibiać!
Kobieta kiwnęła głową wcale się nie uląkłszy groźnéj postawy.
– Już się to bydlę spiło, rzekła, i huczy, i będzie mi tu przyszedłszy hałasy jeszcze wyrabiał! Milczże mi zaraz i idź spać pijaku, a nie to cię tu nauczę!
Porucznik świstał ale coraz ciszéj; zdjął kapelusz