Uwięziona. Марсель Пруст
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Uwięziona - Марсель Пруст страница 13
Z chwilą gdy nasza zazdrość wyszła na jaw, ta co jest jej przedmiotem widzi w niej brak ufności uprawniający oszukiwanie. Zresztą, w żądzy dowiedzenia się, my pierwsi zaczęliśmy kłamać, oszukiwać. Anna, Aimé, przyrzekają nam, że nic nie zdradzą, ale czy dotrzymają? Bloch nie mógł niczego przyrzec, bo nie wiedział. Niech tylko Albertyna porozmawia z nimi, rychło, przy pomocy tego co Saint-Loup nazywał „krzyżowym ogniem”, dowie się, że kłamię, gdy twierdzę że jestem obojętny na jej postępki i nie zdolny szpiegować. W ten sposób, drobny fragment odpowiedzi jaki mi przyniosła Anna, przez to że zjawił się po mojej nieskończonej i stałej niepewności (niepewności tego, co robi Albertyna) był zbyt nieokreślony aby zadać ból; był dla zazdrości tem, czem dla zgryzoty są początki zapomnienia i ich kojąca mgła. Ale ten fragment odpowiedzi rodził natychmiast nowe pytania. Zgłębiając cząstkę wielkiej strefy rozciągającej się dokoła mnie, zdołałem jedynie odsunąć owo niepoznawalne, jakiem jest dla nas istotne życie drugiej osoby, kiedy je chcemy sobie naprawdę wyobrazić. Wypytywałem dalej Annę, podczas gdy Albertyna, przez dyskrecję i aby mi zostawić wszelką swobodę badania (czy domyślała się czego?), umyślnie długo się przebierała w swoim pokoju.
– Zdaje mi się, że wujostwo Albertyny bardzo mnie lubią – powiadałem niebacznie, zapominając o charakterze Anny.
Natychmiast ujrzałem, że jej lepka twarz zmienia się; niby sfermentowany sok zdawała się zmącona na zawsze. Usta stały się gorzkie. Nie zostało już w Annie nic z owej młodzieńczej wesołości, którą, jak cała jej gromadka i mimo swej chorowitości, roztaczała w pierwszym roku mego pobytu w Balbec, a która teraz znikała u niej tak szybko. Prawda, że Annie przybyło od tego czasu kilka lat. Ale miałem mimowoli wskrzesić tę wesołość, zanim Anna, która spieszyła się do domu na obiad, pożegnała się ze mną.
– Jest ktoś, kto cię dziś przedemną szalenie chwalił – rzekłem.
Natychmiast promień radości rozświecił jej oczy: robiła wrażenie, że mnie naprawdę kocha. Unikała mego spojrzenia, ale śmiała się w przestrzeń oczami, które nagle stały się całkiem okrągłe. „Kto taki?” – pytała z naiwnem i łakomem zainteresowaniem. Wymieniałem osobę: ktokolwiek by to był, Anna czuła się szczęśliwa.
Potem przychodziła godzina rozstania, Anna żegnała się. Albertyna zjawiała się w negliżu, miała na sobie jakiś ładny peniuar krepdeszynowy, lub jedną z japońskich sukien, których szczegóły uzyskałem od pani de Guermantes, pewnych zaś dodatkowych wyjaśnień w tej mierze dostarczyła mi pani Swann, w liście zaczynającym się od słów: „Po pańskiej długiej absencji, czytając pański list w przedmiocie moich tea gown, miałam wrażenie że obcuję z duchem…”.
Albertyna miała na nogach czarne trzewiczki wyszywane brylancikami (Franciszka nazywała je zjadliwie „kapcie”), całkiem podobne do tych, które pani de Guermantes nosiła w domu wieczorem: Albertyna zauważyła to przez okno. Podobnie, trochę później, Albertyna miała pantofelki jedne złocone chevreau, drugie szynszyllowe, a widok ich był mi słodki, bo jedne i drugie były niby znakiem (inne trzewiczki nie miałyby tej wymowy), że ona mieszka u mnie. Miała też rzeczy nie pochodzące odemnie, naprzykład piękny złoty pierścionek. Podziwiałem na nim rozpostarte skrzydła orle. „To od ciotki, rzekła. Mimo wszystko, ciocia jest czasem dobra dla mnie. To mnie postarza, bo dała mi go z okazji skończonych dwudziestu lat”.
Albertyna miała do wszystkich tych ładnych rzeczy pociąg o wiele żywszy niż księżna. Jak wszelka przeszkoda utrudniająca posiadanie (naprzykład dla mnie choroba, która mi czyniła podróże czemś tak trudnem i upragnionem), ubóstwo, hojniejsze w tem od bogactwa, daje kobietom, zamiast toalety której nie mogą sobie sprawić, pragnienie tej toalety, zawierające jej istotną, szczegółową, głęboką znajomość. Oboje – Albertyna, bo nie mogła sobie pozwolić na te rzeczy, ja, bo zamawiając je, starałem się zrobić jej przyjemność – byliśmy niby dwaj studenci, znający zgóry obrazy, które zamierzają obejrzeć w Dreźnie lub w Wiedniu. Natomiast bogate kobiety, pośród mnóstwa swoich kapeluszy i sukien, są jak owi zwiedzający, którym spacer po muzeum – nie poprzedzony żadnem pragnieniem –