Uwięziona. Марсель Пруст
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Uwięziona - Марсель Пруст страница 22
Zresztą, czy potrzeba znać jakiś fakt? Czy nie poznaje się odrazu w nieuchwytny sposób kłamstwa a nawet dyskrecji kobiet, które coś ukrywają? Czy tu jest możliwość omyłki? Milczą uparcie, wówczas gdy mybyśmy je tak chcieli pociągnąć za język. I czujemy, że swojemu wspólnikowi powiedziały: „Nie mówię nigdy nic. Odemnie z pewnością nikt się nie dowie niczego; nie mówię nigdy nic”. Dajemy swój majątek, życie za jakąś istotę, a przecież wiemy, że za dziesięć lat, trochę wcześniej lub później, odmówilibyśmy jej tego majątku, wolelibyśmy zachować życie. Bo wówczas ta istota byłaby oderwana od nas, sama, to znaczy żadna.
Z daną istotą wiążą nas owe tysiączne korzenie, niezliczone nici usnute ze wspomnień wczorajszego wieczora, nadziei jutrzejszego ranka, nieprzerwana sieć nawyków, z której nie możemy się wyplątać. Tak samo jak są skąpcy, którzy gromadzą przez szczodrość, tak my jesteśmy rozrzutnicy którzy wydają przez skąpstwo; poświęcamy życie nietyle jakiejś istocie, ile wszystkiemu temu, co ona zdołała osnuć dokoła siebie z naszych godzin, z naszych dni; temu przy czem życie jeszcze nie przeżyte, życie stosunkowo przyszłe, wydaje się nam czemś dalszem, bardziej oderwanem, mniej użytecznem, mniej naszem. Trzeba by się nam wyzwolić z tych więzów, o ileż ważniejszych niż sama osoba, przez to iż stwarzają w nas wobec niej chwilowe obowiązki. Obowiązki te sprawiają, że nie śmiemy jej opuścić z obawy stracenia w jej oczach, podczas gdy później nie wahalibyśmy się tego uczynić, bo osoba ta odłączona od nas nie byłaby już nami, w istocie zaś jedynie wobec siebie samych stwarzamy sobie obowiązki – choćby, przez pozorną sprzeczność, miały nas przywieść w końcu do samobójstwa.
Jeżeli nie kochałem Albertyny (czego nie byłem pewny), miejsce jej w mojem życiu nie było niczem nadzwyczajnem: żyjemy jedynie z istotami których nie kochamy, które sprzęgliśmy z sobą wyłącznie poto aby zabić nieznośną miłość, czy chodzi o kobietę, czy o krainę, czy wreszcie o kobietę zawierającą jakąś krainę. Balibyśmy się nawet, że zaczniemy znów ją kochać, w razie nowej rozłąki. Nie doszedłem z Albertyną do tego punktu. Jej kłamstwa, jej wyznania, zmuszały mnie do dalszych poszukiwań prawdy: kłamstwa jej tak liczne dlatego, że nie poprzestawała na kłamaniu jak wszelka istota która się czuje kochaną, ale że z natury była kłamliwa, a przytem tak zmienna, że nawet mówiąc za każdym razem prawdę (naprzykład co myśli o ludziach), powiedziałaby mi za każdym razem coś innego; wyznania jej, przez to że tak rzadkie, tak hamowane, zostawiały między sobą – w tem co tyczyło przeszłości – wielkie białe luki, na których przestrzeni trzeba mi było wykreślić jej życie, a w tym celu najpierw trzebaby je poznać.
Co się tyczy teraźniejszości (o ile mogłem interpretować sybilińskie słowa Franciszki), Albertyna okłamywała mnie już nie w poszczególnych punktach, ale w całości: „ujrzę pewnego pięknego dnia wszystko” co Franciszka rzekomo wiedziała, czego nie chciała mi powiedzieć, o co nie śmiałem jej pytać. Zresztą – z pewnością przez tę samą zazdrość, jaką niegdyś ścigała Eulalję – Franciszka mówiła rzeczy najmniej prawdopodobne, tak mętne, że można w nich było conajwyżej odgadnąć jakąś niewiarygodną insynuację, że np. biedna branka (amatorka kobiet) miała na oku jakieś małżeństwo, ale z kimś kto nie koniecznie musiał być mną. Gdyby tak było, skąd Franciszka, mimo swojej radiotelepatji, wiedziałaby o tem? Oczywiście, opowiadania Albertyny nie mogą rozstrzygnąć tej zagadki, bo były co dnia tak sprzeczne jak kolory bąka kończącego się kręcić. Widoczne zresztą było, że to nienawiść przemawia przez Franciszkę. Nie było dnia, żeby mi nie mówiła czegoś w tym sensie i żebym w nieobecności matki nie znosił takich np. aluzyj:
„Niema co, panicz jest poczciwy, nie zapomnę nigdy wdzięczności, jaką paniczowi jestem winna (Franciszka mówiła tak zapewne poto, żeby mnie zachęcić do kupienia sobie praw do tej wdzięczności), ale dom jest zapowietrzony od czasu jak dobroć pańska wpuściła tutaj łajdactwo, jak sama inteligencja popiera osobę najgłupszą jaką w świecie widziano; jak rozum, maniery, dowcip, godność, mina i charakter prawdziwego książątka dają nad sobą przewodzić najplugawszemu i najpospolitszemu łajdactwu, pozwalają sobie kołki ciosać na głowie i upokarzać mnie, mnie co jestem od czterdziestu lat w rodzinie…”.
Franciszka była wściekła na Albertynę, zwłaszcza oto, że jej, Franciszce, ma rozkazywać ktoś poza jej państwem; także o nadwyżkę domowej roboty, o zmęczenie od którego cierpiało zdrowie naszej starej służącej. Mimo to, nie chciała przyjąć żadnej pomocy; „nie jest (mówiła) do niczego”. Wystarczyłoby to, aby wytłumaczyć jej zdenerwowanie, wybuchy nienawiści. Z pewnością pragnęłaby wygnania Albertyny – Estery. To było życzenie Franciszki. Ta pociecha byłaby już dla starej służącej odpoczynkiem. Ale, mojem zdaniem, grało tu rolę nietylko to. Taka nienawiść mogła się zrodzić jedynie w przemęczonem ciele. I bardziej jeszcze niż względów, Franciszka potrzebowała snu.
Albertyna poszła się rozebrać, ja zaś, aby coś przedsięwziąć, spróbowałem zatelefonować do Anny; chwyciłem słuchawkę, wezwałem nieubłagane bóstwa, ale jedynie podnieciłem ich wściekłość, wyrażającą się słowem: „Zajęte”. W istocie, Anna rozmawiała z kimś. Czekając aż skończy, zastanawiałem się, czem się dzieje (gdy tylu malarzy stara się wskrzesić portrety kobiece z XVIII wieku, gdzie pomysłowe mise en scène jest pretekstem do minek oczekiwania, dąsu, ciekawości, marzenia), że żaden z naszych nowoczesnych Boucherów lub Fragonardów nie odmalował, zamiast „listu”, „klawikordu” etc., sceny, która mogłaby się nazywać: „Przy telefonie” i w której na wargach słuchającej zakwitłby bezwiednie uśmiech tem prawdziwszy że nie widziany.
Wreszcie, Anna usłyszała mnie: „Czy wstąpisz po Albertynę jutro?” – rzekłem; przyczem, wymawiając imię Albertyny, przypomniałem sobie zazdrość, jaką wzbudził we mnie Swann, mówiąc swego czasu na owym raucie u księżnej Marji: „Niech pan zajdzie do Odety”. Pomyślałem wówczas, ile siły tkwi, mimo wszystko, w imieniu, które w oczach całego świata i samej Odety miało jedynie w ustach Swanna ów sens absolutnie „dzierżawczy”.
Jakże takie – streszczone w jednym wyrazie położenie ręki na całej egzystencji wydawało mi się słodkie, za każdym razem kiedy byłem zakochany! Ale w rzeczywistości, kiedy można to uczynić, albo się to już stało obojętne, albo też przyzwyczajenie, nie niwecząc czułości, zmieniło jej słodycze w cierpienia. Kłamstwo to drobiazg, żyjemy pośród niego uśmiechając się zeń tylko; uprawiamy je bez poczucia wyrządzonej komukolwiek krzywdy; ale zazdrość cierpi od kłamstwa i widzi więcej niż ono ukrywa (często kochanka odmawia spędzenia z nami wieczoru i idzie sama do teatru poprostu dlatego, żebyśmy nie widzieli że źle wygląda). Jak często zazdrość pozostaje ślepa na to co kryje prawda! Ale nie może nic uzyskać, bo te co przysięgają że nie kłamią, wzdragałyby się wyznać prawdy, bodaj pod gilotyną. Wiedziałem, że ja jeden, mówiąc do Anny, mogę powiedzieć w ten sposób: „Albertyna”. A przecież czułem że jestem niczem dla Albertyny, dla Anny, dla siebie samego. I rozumiałem niemożliwość, o jaką